Ettariel Ancalimë
(Nie)legalna Wampirzyca
Dołączył: 06 Cze 2005
Posty: 1951
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z Haremu Aëlvego
|
|
Erredin w błyskawicznym czasie znalazł się przy rudowłosej elfce i zanim zdążyła się zorientować, już wciągał ją w portal. Nie celował w konkretne miejsce, ale jak najbliżej. Miał nadzieję, że wyczucie go nie zawiedzie i nie trafią na jakąś pustynię na drugim końcu świata albo w inną uliczną zamieszkę.
Ruda doszła do siebie zaskakująco szybko – jeszcze w locie szarpnęła się z całej siły i przesłoniła mu pole widzenia burzą ognistych włosów, a potem równie z równą mocą wpakowała mu łokieć pod żebra. Czarodziej zaklął cicho, ale chwycił ją za ramię i nie zwolnił uścisku, dopóki nie wypadli z portalu z głuchym łoskotem. Drewniana podłoga. Ostrożnie uniósł głowę i rozejrzał się. Korytarz tonął w półmroku.
Dokładnie w tym samym momencie kilka kroków przed nimi rozległy się kobiece głosy i śmiechy, a zza poręczy schodów wyłoniły się trzy postacie.
- Cholera – odezwał się głos, na dźwięk którego Erredin odetchnął z ulgą. – Aleesha ma klucz od pokoju. Gdzie ona się podziała?
- To ja może pójdę do gospodarza po zapasowy – zaproponował inny głos, wyższy i należący z pewnością do młodej dziewczyny. Jednocześnie jego właścicielka odwróciła się i zbiegła lekko po schodach.
Jednak po chwili czarodziej musiał zwrócić uwagę na coś innego – jego współpasażerka w magicznym locie znów zaczęła się wyrywać, miotając przy tym ciche przekleństwa, bez wątpienia skierowane do niego. Po chwili szarpaniny sztylet jakimś sposobem wypadł lub został wytrącony z jej dłoni i potoczył się z brzękiem po deskach podłogi. Oboje rzucili się w jego kierunku, nie zwracając uwagi na stojące pod drzwiami kobiety, które zdążyły już ich zauważyć. Oboje rzucili się jednocześnie, ale Erredin był szybszy – pstryknął palcami jednej ręki, drugą blokując rudej drogę, i w sekundę później trzymał już połyskującą srebrzyście rękojeść.
- Co robisz, idioto?! – warknęła, wyciągając rękę po broń. – Oddaj moją własność!
- Nie wiesz z czym masz do czynienia, Feainne – odparł chłodno, chowając sztylet za siebie.
- Skąd wiesz... – zaczęła i urwała po chwili, trochę zakłopotana. - No tak, jesteś czarodziejem. Wy, czarodzieje, często nadużywacie swojej władzy... której i tak zresztą nikt wam nie dał.
- Spokojnie, Fea – odezwała się pojednawczo Essi, podchodząc do elfki. Nie potrzebowała o nic pytać, wystarczyło jedno spojrzenie na sytuację – na gasnący portal, na wymianę zdań między Erredinem a Feainne.
- Nie powinniśmy rozmawiać o tym tutaj. Wiecie, nigdy nie wiadomo... – dodała ściszonym głosem, ogarniając korytarz znaczącym spojrzeniem. – O, idzie Caerme z kluczem.
Wilczyca zatrzymała się na najwyższym stopniu schodów, patrząc na rozgrywającą się scenę szeroko otwartymi oczami. Ona również dostrzegła zarys magicznego portalu i błysk sztyletu, ale bez słowa przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi.
- Chodź – Essi pociągnęła czarodzieja do pokoju. – Musisz wyjaśnić nam kilka spraw.
- Muszę? – elf uniósł brwi.
- No, dobrze. Powinieneś... Jeśli już się w to zaplątałeś...
Przestronną izbę oświetlało kilka ogarków i trzaskający w kominku ogień. Cała czwórka weszła do pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi, i rozsiadła się mniej lub bardziej wygodnie na stołkach i fotelach. Już w pierwszych dniach pobytu dziewczęta zrobiły tu małe przemeblowanie. Teraz trzy łóżka stały obok siebie po lewej stronie od wejścia, w środkowej zaś „izbie” z kominkiem znajdował się stół i fotele. W prawej wnęce, zasłoniętej teraz kotarą, leżały w nieładzie na podłodze i półkach rzeczy lokatorek.
Feainne, wyraźnie wzburzona, patrzyła na Erredina wyczekująco spod gniewnie zmarszczonych brwi.
- No? – ponagliła go po chwili krępującej ciszy. – Masz coś do powiedzenia, panie czarodzieju? Na przykład to, dlaczego zagarnąłeś moją własność? Rościsz sobie do niej jakieś prawa? – ten problem zdawał się najbardziej nurtować elfkę, chociaż starała się nie dać tego po sobie poznać.
- Rozumiem, Feainne – Essi nie mogła się powstrzymać od myśli, chociaż właściwie niedługo znała Erredina, że nie słyszała u niego do tej pory tak lodowatego głosu – że nie liczy się tu fakt, że przed kilkoma minutami uratowałem ci życie? A może nie tylko tobie.
- Ach, tak? – powiedziała Fea z przekąsem, wychylając się do przodu i piorunując go wzrokiem. – Wy, czarodzieje, niczego nie robicie bezinteresownie. Nie prosiłam się o żadne ratowanie życia! Nie wiem nawet, jak się nazywasz.
Elf pokręcił głową i wzniósł oczy w górę z miną „i dogadaj tu się ze wściekłą babą”.
- Erredin – przedstawił się, wstając na chwilę z fotela i pochylając głowę w nieco ironicznym ukłonie. – Posłuchaj mnie, Feainne. Nie chodzi tu tylko o twoje życie. W transie pozabijałabyś sporą liczbę ludzi, zanim zdołaliby cię obezwładnić. Wiem, co mówię. A poza tym... – zamilkł na chwilę, patrząc trochę nieobecnym wzrokiem na ogień w kominku. Nikt mu nie przerywał.
- Nie wiesz – zaczął ściszonym głosem po kilku chwilach ciszy – nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaką groźną broń posiadasz. Gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział... Teraz zjeżdża się do Sequisse coraz więcej czarodziejów, niektórzy są mi nieprzychylni. Kiedy dowiedzą się o przebiegu wydarzeń, o tym, że byłem w to zamieszany... To oczywiste, że zaczną coś podejrzewać. Zaczną węszyć i wysyłać szpiegów. A to nie będzie dla ciebie dobre, Feainne. Nie tylko dla ciebie, zresztą. Dla nas wszystkich.
Znów zapadła cisza. Złotooka patrzyła na czarodzieja z rosnącą ciekawością, nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa.
- Nie męcz nas, Erredin – powiedziała Essi. – Powiedz coś więcej o tym sztylecie. Słyszałam kiedyś legendę o pięciu takich sztyletach o wielkiej mocy... Wykuły je elfy wiele, wiele lat temu.
- Ja słyszałam o tylko trzech – odezwała się po raz pierwszy Desiree. Erredin spojrzał na nią z uznaniem, zastanawiając się, kim ona może być. Widział po jej oczach, po sposobie mówienia, że była od niego ze dwa razy starsza. Jej wiedza też na to wskazywała.
- Istotnie, były tylko trzy sztylety – potwierdził. - Legendy zwykle wyolbrzymiają. Caerme, Aine i Deith – czyli Przeznaczenie, Światło i Płomień, nazywane też Przeznaczenie, Moc i Śmierć. Zostały, jak słusznie powiedziałaś, Essi, wykute przez elfów. Nikomu nie udało się nawet w przybliżeniu ustalić, kiedy – głównie dlatego, że od wielu wieków miało je w ręku bardzo niewielu czarodziejów. A zwykli ludzie, którzy trafiali na nie przypadkiem, nawet nie podejrzewali, co mają w posiadaniu. Zawsze sztylety ginęły im w tajemniczy sposób lub doprowadzały do ich śmierci.
Każdy ze sztyletów był inny, miał innego rodzaju magiczną moc. Caerme podążał za przeznaczeniem, zwykle niezależnie od woli posiadacza. Dążył do tego, co miało się stać bez względu na wszystko. Aine wymagał ogromnie silnej woli, by go opanować i zmusić do działania, ale jeśli już komuś o wielkiej mocy magicznej się to udało, ostrze Światła było bezwzględnie posłuszne jemu, i tylko jemu – dopóki nie stracił swojej siły. A Deith... on był najstraszniejszy z nich wszystkich. Słusznie nazwano go Śmiercią – służył zwykle do zemsty i siał zniszczenie i śmierć, powoli wyniszczając i osłabiając duszę właściciela. Jego użycie wymagało znajomości czarnej magii co najmniej czwartego stopnia.
Nie muszę ci chyba mówić, Feainne, bo na pewno już wiesz, który z nich znalazł się w twoim posiadaniu.
Wszystkie oczy zwróciły się na rudowłosą elfkę, która opuściła wzrok i szepnęła ledwo słyszalnie:
- Tak. Wiem.
- Caerme – powiedziała Desiree niemal równie cicho. – Domyślałam się tego.
Fea skinęła głową.
Erredin wstał, podszedł do niej i położył broń na jej kolanach.
- Strzeż go dobrze. Niech nie opuszcza tego pokoju – tutaj nie zostanie tak łatwo namierzony. I nic nie będzie cię kusiło do jego użycia. Bo skutki tego mogą być katastrofalne.
- Mam chodzić bez broni?
- Będziesz stokroć bezpieczniejsza bez niego – odpowiedział, podchodząc do drzwi.
W ostatniej chwili odwrócił się, już z dłonią na klamce.
- Pamiętajcie, ani słowa o Caerme, kiedy wiecie, że ktoś inny może was słyszeć. I uważajcie na szpicli, bo głowę daję, że zaczną się koło was kręcić w ciągu trzech dni. Jeśli nie wcześniej. Już prawie północ. Dobranoc.
Pochylił lekko głowę w pożegnalnym ukłonie i wyszedł.
Kiedy za czarodziejem zamknęły się drzwi, cztery kobiety nie poruszyły się przez dłuższą chwilę, kompletnie nie wiedząc, co powiedzieć. W oczach Szarki było zaskoczenie i niedowierzanie, Feainne wpatrywała się bez słowa w srebrne ostrze, dalej leżące na jej podołku, a Desiree obserwowała ją kątem oka, udając całkowicie pochłoniętą czerwono-złotymi językami ognia. Essi siedziała nieruchomo przez kilka sekund, a potem nagle wstała zamaszyście i wybiegła z izby.
Desiree i Caerme spojrzały po sobie.
- A jej co odbiło? – zapytała Wilczyca.
- Mam nadzieję, że będzie na siebie uważać – mruknęła w odpowiedzi elfka.
***
Dogoniła go na schodach prowadzących do wyższych pokoi. Stał przy małym oknie na półpiętrze i w zamyśleniu patrzył na zasypiające powoli miasto. Odwrócił się na ciche skrzypienie desek pod jej stopami i uśmiechnął się.
Essi stanęła obok niego w oknie. Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Oboje patrzyli na coraz spokojniejsze uliczki.
- Chodźmy na spacer – odezwała się wreszcie Essi.
- Po tym wszystkim, co opowiedziałem, nie boisz się włóczyć po nocy?
- Z tobą się nie boję.
- A jak będą chcieli cię dorwać? – drażnił się z nią z wesołymi iskierkami w oczach.
- Obronisz mnie – odpowiedziała, szczerząc do niego zęby.
- Jasne – mruknął z nutką ironii w głosie, biorąc ją za rękę i zbliżając twarz do jej twarzy. Przez chwilę stali i patrzyli sobie w oczy, a potem zeszli po schodach i przeszli przez pustą izbę jadalną. Chwilę później wchłonęła ich ciemna ulica, a chłodny nocny wiatr przyjemnie owiewał twarze.
Spacerowali powoli, dalej trzymając się za ręce, bezwiednie niemal zmierzając za skały z drugiej strony miasta, gdzie ostatnio codziennie chodzili. Mogli tam spokojnie porozmawiać, nie obawiając się spotkania żywej duszy.
Coś zaszeleściło za rogiem ulicy i jakiś cień, najwyraźniej starający się pozostać niezauważony, przebiegł cicho pod wystającym dachem jednego z budynków i zniknął a wąskiej przecznicy. Essi nie należała do strachliwych, ale w tym momencie odruchowo mocniej ścisnęła dłoń elfa i przysunęła się do niego, oglądając się wędrującym cieniem – ale nie było po nim śladu.
- Przez ciebie zacznę się bać własnego cienia – szepnęła z uśmiechem, , chociaż w jej oczach czaił się niepokój.
- Ty? – Erredin zaśmiał się cicho, obejmując ją w pasie i przytulając do siebie. – Nie wierzę. Zresztą, ja tylko chciałem was ostrzec. Na pewno któraś z was zrobiłaby jakieś głupstwo. A tak w ogóle – dodał po chwili – to jest was pięć, nieprawdaż? Gdzież to się podziała twoja piąta przyjaciółka? Dawno ją widziałaś?
- Jeszcze dziś przed południem. Trochę się o nią niepokoję... Była ostatnio ranna i jest jeszcze osłabiona. Mam nadzieję, że nie zemdlała w jakiejś uliczce.
- Z tego co wiem, o mało nie wpadła w łapy najmniej powołanych do tego ludzi, ale jakoś im się wywinęła. Ktoś musiał jej pomóc.
- Tutaj?! Żartujesz chyba. Nie jesteśmy tu mile widziane, prawdopodobnie nas ścigają. Kto miałby ją wybawiać? Jeśli Aleesha rzeczywiście wpadła im w łapy...– uzdrowicielka zawiesiła na chwilę głos. – To trzeba będzie ją odbić!
- Ani mi się waż! – czarodziej podniósł głos, a potem mówił spokojnie dalej: - Wiesz, czym to grozi? Złapią was wszystkie, jak muchy w sieć. Mówiłem ci, że Aleesha jest bezpieczna. Jak na razie. Nie ścigają was otwarcie, ale na pewno liczą na to, że w końcu was złapią.
- Na razie bezpieczna?! - uniosła się Verissa. - Mam czekać, aż zacznie jej coś grozić?
- Nie każdy, kto na początku wydaje się wrogiem, musi nim być... – Erredin zatrzymał się nagle i ujął jej dłonie w swoje, patrząc jej w oczy. – Zaufaj mi... Verisso. Zaufaj mi. Jeśli chcesz zmienić swoje życie... musisz mi zaufać.
Essi patrzyła przez chwilę w jego zielone oczy. Fakt, musiała mu zaufać. Bez niego nie spełni swoich marzeń. Tych związanych z odnalezieniem Góry Aniołów... i nie tylko. Spuściła wzrok, nie chcąc mu ułatwiać odczytania jej myśli.
- Wracajmy już, dobrze? – szepnęła, przerywając przedłużającą się ciszę.
Nie musiała mówić nic więcej.
***
- Zrobione – powiedziała Aleesha z niejaką dumą, odkładając igłę na stolik.
Gareth przesunął palcami po szwie.
- Nieźle – mruknął z uznaniem.
Ich ręce spotkały się na jedną krótką chwilę, ale ona szybko cofnęła swoją, unikając jego wzroku. Sięgnęła po jakiś w miarę czysty kawałek materiału, zamoczyła w wodzie i delikatnie przemyła zszytą ranę. Chłopak wyjął jej szmatkę z dłoni.
- To już sam potrafię – rzekł z sarkastycznym uśmiechem.
Aleesha wzruszyła ramionami, po czym wstała i podeszła do okna. Niebo było od kilku dni wyjątkowo pogodne, teraz widać było chyba wszystkie gwiazdy. Po chwili odwróciła się do Garetha, który zakładał właśnie koszulę.
- Dlaczego mnie stamtąd zabrałeś? – powtórzyła.
Tym razem on wzruszył ramionami.
- Załatwiliby cię – odpowiedział wymijająco, ruchem głowy wskazując jej miejsce obok. Dziewczyna usiadła w bezpiecznej odległości, na drugim końcu łóżka.
- A wolno wiedzieć, dlaczego się tak o mnie troszczysz? Jaki masz w tym interes?
- Interes? – parsknął. – Interes? Pomyślmy. Trzystu luidorów i tak nie dostanę. Narażę się Balziniemu. I Bellatrix. To straszna kobieta... potrafi się mścić. Horna już nie odzyskam. Tak, tak, wiem o tym – odpowiedział na jej zmieszaną minę i pytające spojrzenie. – Zresztą... nie byłby mi już do niczego potrzebny.
- Coś takiego – prychnęła Aleesha z równą ironią. – Chcesz mi wmówić, że zrobiłeś to bezinteresownie? Wiesz, gdzie mieszkamy. Masz mnie w ręku. Sugerujesz, że za całą naszą piątkę nie dostaniesz trzystu luidorów?! W takim razie nie zazdroszczę pracodawców.
- Idiotko! – krzyknął. – To niebezpieczna gra! Nie mieszaj się do tego. A zresztą... Już i tak się zamieszałaś. Teraz pozostaje ci tylko zdać się na mnie. Ja wiem, co robię, dziewczyno.
- Nazywam się Aleesha.
- Wiem.
Aleesha, nieco zbita z tropu, milczała przez chwilę, wpatrując się uparcie w plamę na pożółkłej pościeli.
- Posłuchaj, Gareth – zaczęła niepewnie. – Ja... nie mogę tu zostać. Muszę ostrzec dziewczyny! One też są w niebezpieczeństwie, wiem o tym. Poza tym... jeśli mnie długo nie będzie, zaczną się niepokoić. I mogą przedsięwziąć rzeczy, przez które się jeszcze bardziej ujawnią.
- Chcesz mi wmówić – chłopak naśladował ją, uśmiechając się szyderczo – że twoje przyjaciółki zaczną cię szukać? Martwić się? Naiwna dziewczyno. Prysną jak najdalej, żeby ratować własne tyłki, a na ciebie nawet się nie obejrzą! To są właśnie „przyjaciele”. Mówię to na podstawie swojego doświadczenia.
- Gówno mnie obchodzą twoi przyjaciele i twoje doświadczenie! – rozdarła się, coraz bardziej zdenerwowana i roztrzęsiona.
Znów wstała i podeszła do okna, nerwowo wykręcając palce. Dopadły ją wątpliwości. Może Gareth miał rację? Może rzeczywiście jej współlokatorkom spod „Czarnego Kota” nie zależy na jej życiu?
- Do tej pory mnie nie zawiodły – powiedziała cicho. Nie potrafiła zagłuszyć własnych myśli. – To dlaczego ja mam je zawieść?
Nie odpowiedział.
Przez chwilę oboje trwali w bezruchu, ona przy oknie, a on na niestarannie zaścielonym łóżku. Po chwili usłyszała jak Gareth wstaje i też podchodzi do okna. Odwróciła się nieco zbyt gwałtownie po to, by znaleźć się twarzą w twarz z nim.
Przez chwilę oboje stali bez ruchu, ona z rękami cały czas zaciśniętymi na parapecie, on z wesoło – ironicznym błyskiem w oczach. Przez jedną krotką chwilę.
Chłopak odchrząknął cicho i cofnął się, odwracając wzrok. Aleesha, jeszcze bardziej zakłopotana, również spuściła oczy. A potem wyminęła go i ruszyła w kierunku drzwi.
- Muszę już iść – mruknęła.
- Zostań... – chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał. - Na razie zostań. Wyślę kogoś do twoich przyjaciółek – dodał szybko, widząc niechęć na jej twarzy. – Albo... ostrzegę je sam.
***
Essi i Erredin, cały czas rozmawiając, weszli do karczmy. Już od progu ogarnęło ich przyjemne ciepło i zapachy (mniej lub bardziej przyjemne). Izba była pusta, ale świece dalej się paliły.
Elf zatrzymał się przy wejściu na korytarz prowadzący do wynajmowanych kwater.
- Czekam tu na ciebie za parę minut. Weź wszystkie medykamenty i inne niezbędne rzeczy. Zaprowadzę cię do chorego – wyjaśnił w odpowiedzi na pytające spojrzenie. – Obiecałem pewnej kobiecie, że znajdę pomoc dla jej syna. Jest ciężko ranny.
Uzdrowicielka skrzywiła się niechętnie, trochę na pokaz. Z pewnością miała większą ochotę na wskoczenie pod kołdrę i odpłynięcie w krainy snu niż na kolejny nocny spacer. Ale z drugiej strony... Nie przyznawała się nawet sama przed sobą do tego, że chciała przebywać z nim jak najwięcej.
No i możliwość zarobku. Potrzebowała pieniędzy.
***
Stanęli przed domem. Zamożni, pomyślała Essi. Musieli tu mieszkać zamożni ludzie.
- Zamożni – potwierdził szeptem czarodziej i sięgnął zdobionej do kołatki w kształcie kwiatu.
Dom w istocie wyglądał bogato. Gzymsy i parapety miały niezliczoną ilość zdobień, a wokół rozciągał się spory ogród pełen rzadkich roślin. Dobry wzrok uzdrowicielki zarejestrował to wszystko pomimo ciemności. Drewniane drzwi były całe pokryte płaskorzeźbami, i tak idealnie wypolerowane, że odbijały delikatny blask księżyca.
Podczas gdy Verissa zajęta była kontemplowaniem gry srebrzystego światła, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich wysoka postać kobiety. Podniosła wyżej trzymaną w ręku latarnię i nieufnie przyjrzała się gościom.
- Kto tu? – odezwała się ostrym, niskim głosem. – O tej porze nawet moi służący już śpią.
- To ja, Klaudio – odparł Erredin. – Obiecałem ci przecież, że przyprowadzę kogoś, kto może wyleczyć twojego syna.
- Erredin! – głos kobiety wyraźnie zmiękł. – Przyprowadziłeś ją? Wchodźcie, wchodźcie. – Cofnęła się, gestem zapraszając ich do środka. – Ale żeby o tak nieprzyzwoitej porze! Myślałam, że szanujący się czarodzieje śpią o tej porze.
- Szanujący się czarodzieje mało śpią – mruknął elf, zamykając za sobą drzwi.
Essi rozejrzała się wokół. Ściany przedpokoju, obwieszone trofeami, biżuterią i dziełami sztuki tonęły w migotliwym świetle latarni. Pod stopami czuła miękki dywan. Naprzeciwko znajdowały się drzwi do salonu, a z prawej strony ciągnął się długi korytarz zakończony schodami. W złotym blasku drgającego płomienia całe wnętrze sprawiało wrażenie ciepłego i przyjaznego.
Z zamyślenia wyrwał ją głos i wyciągnięta dłoń właścicielki posiadłości.
- Nazywam się Klaudia de Valois.
- Essi, uzdrowicielka. Miło mi – Essi uścisnęła rękę kobiety.
- Mi bardziej, proszę mi wierzyć, mi bardziej. Wierzę, że Erredin przyprowadził mi dobrego medyka. Mój syn... kochany najmłodszy Arod... jest ciężko ranny. Te walki uliczne – Klaudia de Valois skrzywiła wydatne usta. Uzdrowicielka przyjrzała jej się dokładniej. Musiała mieć co najmniej pięćdziesiątkę. Może pięćdziesiąt pięć. – Wmieszał się niechcący w jakąś sprzeczkę mieszczaństwa.
Przerwała na chwilę i podeszła do bocznych drzwi, których Essi do tej pory nie zauważyła. Otworzyła je i zawołała:
- Mona! Idź do sypialni panicza i przygotuj go na przyjęcie medyka. I sprzątnij trochę, jeśli będzie taka potrzeba. No, już! Ruszaj się, dziewczyno!
- Już lecę, pani – głos, który dobiegł z izby, był zaspany i pełen pretensji do życia za zrywanie biednej służącej „o takiej nieprzyzwoitej porze”. Po chwili wybiegła stamtąd dziewczyna w szlafroku, ukłoniła się szybko Essi i Erredinowi i pobiegła długim korytarzem. Po chwili dało się słyszeć ciche człapanie bosych stóp na schodach i skrzypnięcie jakiś drzwi na górze.
- Pozwólcie na chwilę do salonu – odezwała się gospodyni. – Napijecie się czegoś? Zjecie?
- O takiej nieprzyzwoitej porze? Nie, dziękuję. Wracam już do siebie.
Odpowiedziało mu pełne dezaprobaty skrzywienie ust.
- Jak chcesz.
- Dobranoc. Dobranoc, Essi.
Essi uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, patrząc jak wychodzi i zamyka za sobą drzwi.
***
- Ma pani piękny dom.
- Dziękuję – Klaudia de Valois okazała się całkiem miłą kobietą. Piły razem herbatę, przywiezioną z dalekich krajów, i rozmawiały o tym i owym, siedząc w urządzonym z przepychem salonie.
Essi wpatrywała się z zachwytem w duży obraz oprawiony w złotą ramę. Przedstawiał srebrzystobiały zamek w poświacie księżyca z tysiącem wieżyczek, stojący na wysokiej górze. Wokół niego latały gołębie, a sama budowla zdawała się emanować jakimś wewnętrznym światłem. I mocą. Malunek w jakiś sposób fascynował uzdrowicielkę, tak że nie mogła od niego oderwać wzroku.
Tylko ta rama go szpeciła.
- Podoba się pani? – przerwała chwilowe milczenie właścicielka tego całego bogactwa.
- Jest piękny. Cudowny.
- Prawda... Dostałam go od brata. Jest czarodziejem – kobieta westchnęła, a było to westchnienie pełne dezaprobaty i litościwego pobłażania. – Już od dawna tu nie mieszka, ale przysyła czasem podarunki. I przyjeżdża. Za dwa tygodnie mają tu zjazd, jak co trzy lata. Na pewno się zjawi. Erredin jest jego najlepszym przyjacielem – dodała wyjaśniająco. Essi pokiwała głową.
Do salonu wpadła służąca z rozwianym włosem i oznajmiła, że panicz Arod jest gotowy na przyjęcie pani uzdrowicielki.
- Dobrze – gospodyni skinęła głową. – Możesz iść spać.
Dziewczyna ziewnęła tylko w odpowiedzi i już po chwili zamknęły się za nią drzwi do pokojów służby.
Tymczasem Essi podążyła za Klaudią de Valois do sypialni chorego.
***
Sypialnia była urządzona podobnie jak reszta domu. Na hebanowej komodzie stał pozłacany lichtarz ze świecami, które były jedynym oświetleniem pomieszczenia. Essi podeszła do łóżka.
Chłopak nie mógł mieć więcej niż szesnaście, siedemnaście lat. Jego długie czarne włosy były rozrzucone w nieładzie na poduszce, a spod na wpół przymkniętych powiek patrzyły na nią półprzytomnie jasnoszare oczy. A przynajmniej w tym świetle wydawały się jasnoszare. Twarz miał okropnie bladą.
Uzdrowicielka zdjęła z ramienia torbę i położyła ją na podłodze.
- Proszę pokazać mi ranę.
Rana nie wyglądała ciekawie. Zajmowała chyba połowę ramienia i jątrzyła się brzydko.
- Zakażenie – mruknęła Essi. – Kiedy to było?
- Przedwczoraj – odezwał się słabo chory.
Essi odwróciła się i napotkała zatroskane i pytające spojrzenie Klaudii. Bez słowa skinęła głową.
- A teraz...
- Tak, tak, chce pani zostać sama z chorym. Nie będę przeszkadzać.
Kiedy za gospodynią zamknęła się drzwi, uzdrowicielka otworzyła swoją torbę. Po pokoju rozszedł się ostry zapach mieszanki ziół. Zaczęła wyjmować słoiczki, buteleczki i bandaże. Arod przyglądał się z zainteresowaniem.
- Jest pani w stanie mnie wyleczyć? – zapytał ochrypłym głosem. – Tylko niech pani nie kłamie. Ja nie boję się śmierci.
- Jak na razie - mruknęła i dodała głośniej: - Zrobię, co w mojej mocy. A ty nie gadaj za dużo, bo i tak już jesteś słaby.
***
Essi otarła z czoła kropelki potu. Ostrożnie pochowała do torby wszystkie medykamenty i inne akcesoria. Zostawiła tylko na stoliku przy łóżku jedną małą buteleczkę z przezroczystym różowawym płynem. Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na śpiącego chłopca i przystanęła na chwilę, wsłuchując się w jego równy oddech, po czym wyszła z pokoju.
Od razu natknęła się na Klaudię de Valois, czekającą pod drzwiami. Uniosła brwi w zdziwieniu. Szlachta i bogacze nigdy nie czekali. To na nich zwykle się czekało. Ta kobieta musiała bezgranicznie kochać swojego najmłodszego syna.
- Będzie żył – odpowiedziała na rozpaczliwe pytanie w jej oczach.
- Dziękuję – szepnęła de Valois.
- Proszę dopilnować, żeby codziennie rano i wieczorem przemywał ranę płynem, który zostawiłam.
Gospodyni skinęła głową, prowadząc uzdrowicielkę z powrotem po schodach.
- Nie przeżyłabym, gdyby zginął... – opowiadała. - Jego starsi bracia wyfrunęli w świat, kiedy Arod był jeszcze małym dzieckiem. Jeden zginął w wojnie domowej. O drugim nie słyszałam już nic od dziesięciu lat. Poza tym... wcześnie stracił ojca... Tylko on mi teraz został – głos kobiety zadrżał lekko, jak płomień świecy, którą niosła. A może to było tylko wrażenie?
- Zostanie pani jeszcze? – Klaudia opanowała już głos. – Może zje pani coś?
- Nie, dziękuję – Essi nagle poczuła się zmęczona. Mroczki latały jej przed oczami. Zastanawiała się, czy jest już druga, czy może trzecia w nocy.
- Proszę chwilę zaczekać – gospodyni zniknęła na chwilę w drzwiach jakiegoś pomieszczenia. Po paru minutach wróciła z pokaźną sakiewką, którą wręczyła Essi.
- Mam nadzieję, że to godna zapłata... pani magiczko.
- Nie jestem czarodziejką.
- Niemożliwe. Bez magii nie zdołałaby pani go uleczyć. Było już tu kilku lekarzy, żaden nie powstrzymał zakażenia.
- No dobrze – westchnęła Essi. – Można powiedzieć, że jestem kimś w rodzaju czarodzieja.
Nie było sensu wyjaśniać różnic. Nie było sensu tłumaczyć, że jej magia różni się od tej ludzkiej jak elf od goblina. Że to właściwie nie jest magia, tylko pierwotna Moc, która od początku świata była we władaniu aniołów. Moc uzdrawiania i nie tylko. A magia czarodziejów niewiele ma z nią wspólnego.
Nie było sensu tłumaczyć tego zwykłemu człowiekowi.
Verissa pożegnała się i wyszła, ważąc w ręku sakiewkę. Co najmniej czterdzieści luidorów. A może pięćdziesiąt... Pokręciła z niedowierzaniem głową.
Spotkała go przed zajazdem. Stał i patrzył w niebo. Wyjątkowo piękne, jak na tę porę roku.
- Nie do końca rozumiem – powiedziała. – Przecież ty mógłbyś równie dobrze go wyleczyć.
Uśmiechnął się.
- Wiem.
***
- Nie zgadniesz, kto tu był, Essi – przywitała ją chwilę później Desiree.
- Pojęcia nie mam – mruknęła. – Aleesha?
- W tym problem – wycedziła ze złością Feainne. – Właśnie w tym problem. Trzyma ją gdzieś i nie chce powiedzieć, gdzie. Mówi, że to dla naszego dobra, ale ja coś nie bardzo mu wierzę...
- Mów składniej, proszę – westchnęła Essi, zanurzając dłonie w balii z czystą wodą. – Kto tu był? Kto ją trzyma?
- Gareth – głos rudowłosej elfki był pełen niechęci. – Głowę dam, że on coś szykuje.
- Przyszedł i powiedział, że Aleesha jest u niego – zaczęła Desiree. - Nie chciał wyjawić, gdzie mieszka... Udało mi się tylko wyciągnąć z niego, że wplątał ją w jakąś awanturę. Razem się wplątali. Oboje są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Najlepiej, żeby na razie tam została. Oni już wiedzą, że jesteśmy „Pod Czarnym Kotem”.
- Oni? – Essi umyła twarz, a potem weszła za kotarę, gdzie znajdowały się wszystkie ubrania.
- Dokładnie tak samo zareagowałam – odezwała się nagle Caerme. – Nie chciał nic powiedzieć, ale ja wiem. Od początku wiedziałam. To są handlarze niewolników.
- Cudownie! – Feainne wzniosła ręce w górę w teatralnym geście. – Po prostu cudownie! Będziemy miały małe trudności z zachowaniem życia. Bo, jeśli dobrze rozumiem, taka jest już stawka w tej grze. Już nie trzysta luidorów.
- Zawsze jest jakieś wyjście – zza kotary wyłoniła się uzdrowicielka w krótkiej czarnej koszuli nocnej na ramiączkach i lekko wskoczyła z rozbiegu do swojego łóżka. Szarka parsknęła śmiechem.
- Gdzie ty właściwie się włóczyłaś, co?
- U chorego byłam... – mruknęły spod kołdry długie zwoje czarnych włosów.
- Akurat.
- Chcesz zobaczyć dowód? – Essi poderwała się i sięgnęła za łóżko. Po chwili trzymała w ręku sporych rozmiarów wyszywaną sakiewkę. – I co? – zapytała wesoło. – Szczęka opadła, co? Dawno nie zarobiłam tylu pieniędzy naraz.
- Nieźle – mruknęła Desiree. – Tam musi być z pięćdziesiąt luidorów.
Essi odłożyła sakiewkę i położyła się na wznak. Wpatrzyła się w sufit.
- Nigdy nie zarabiałam jakoś specjalnie dużo. Niektórym może by to przeszkadzało... Ja właściwie nie mam domu. Włóczę się po świecie i szukam odpowiedzi. Szukam... wartości. Siebie. A leczenie, uzdrawianie innych zawsze przynosiło mi satysfakcję. Ten równy, spokojny oddech, powracające rumieńce, otwierające się oczy... Tak naprawdę to wszystko jest nagrodą za wysiłek. I to nie o to chodzi, że mi na nich zależy. Nie. Przywracam do życia, wyrywam ze szpon śmierci jej ofiary. W pewien sposób ją pokonuję. Ty też to czułaś, Dessie?
Starsza elfka spojrzała na nią ze zrozumieniem. I uśmiechnęła się.
- Tak, Essi. Dokładnie to... – westchnęła, a jej oczy zamgliły się lekko. Jak zawsze, kiedy wracała do wspomnień. Tych dobrych. – Rozumiem cię doskonale.
- Byłaś uzdrowicielką, Desiree? – Caerme otworzyła szeroko szare oczy. – Dlaczego to rzuciłaś, skoro...
Zawiesiła głos, a Desiree wzruszyła ramionami.
- Z różnych powodów – mruknęła, w oczywisty sposób nie chcąc rozwijać tematu.
Caerme nie pytała.
- Dobranoc – wymruczała Essi spod kołdry.
***
Następny dzień był taki jak poprzednie. Spokojny, ale jednocześnie wypełniony lękiem. Dziewczęta oglądały się na każdym kroku, gotowe w każdej chwili ujrzeć za sobą twarz szpiega. Albo mordercy. Gotowe w każdej chwili wyciągnąć z sykiem miecz i walczyć o życie. Na szczęście walczyć nie musiały.
Aleesha nie wróciła.
Zapadał wieczór, kiedy siedziały we trzy w izbie. Feainne, Caerme i Essi. Desiree gdzieś poszła.
- Mówię wam – tłumaczyła Fea. – Musimy poszukać Aleeshy. Nie mam zaufania do tego Garetha, to po pierwsze, a po drugie nawet jeśli założyć, że mu ufam, to jakoś nie bardzo wierzę, że uda mu się ją uchronić przed... przed tym wszystkim.
Przed czym właściwie?, chciała zapytać Szarka, ale ani słowo nie przeszło jej przez gardło. Zastanawiała się, czy na pewno chciała znać odpowiedź.
- Daj spokój, Fea – odezwała się Essi. – On mówił prawdę. Widocznie ma powody, żeby ją chronić. Skoro teraz mają już wspólnych wrogów...
- Nie podoba mi się to – mruknęła Caerme. – Z każdym dniem tutaj mamy coraz więcej wrogów.
Essi spojrzała na nią i tylko pokiwała głową.
Rozległo się ciche pukanie, a potem drzwi skrzypnęły cicho i do pokoju weszła Desiree. Jej twarz była niby spokojna i pogodna jak zwykle, ale dało się zauważyć lekkie zaniepokojenie.
- Cisza – rzuciła krótko, sadowiąc się w fotelu. – Kompletna cisza.
Odpowiedziały jej dwa pytające spojrzenia. Tylko Feainne ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Nikt mnie nie śledził – wyjaśniła elfka. – Podejrzane, prawda? Co oni kombinują? W co my się właściwie zamieszałyśmy? Wiem tylko, że to handlarze niewolników. Organizacja oficjalnie nielegalna. Ale gdyby władcy naprawdę mieli coś przeciwko, to znaleźliby skuteczne środki na zlikwidowanie takich delikwentów... Myślę, że oni sami czerpią z tego jakieś korzyści. Poza tym mam pustkę w głowie. Więcej mogłaby nam wyjaśnić tylko Aleesha, ale jej nie ma.
- Albo Gareth – dodała Feainne, mrużąc złociste oczy. – Ale z niego nic nie wyciągniemy.
- Pozostaje tylko czekać i być dobrej myśli – podsumowała Essi, wstając i podchodząc do niewielkiej półki zawieszonej na ścianie. Wzięła z niej grzebień, podeszła do lustra i zaczęła rozczesywać swoje długie czarne włosy.
- Dobrej myśli! – prychnęła złotooka. – Też coś! Spodziewałam się po tobie więcej rozsądku, Essi.
- Słucham? – głos uzdrowicielki zadrgał niebezpiecznie. – Nie zapominaj, kochana, że anioł też potrafi rozpętać piekło... Oj, potrafi.
- Anioł? – wykrztusiła Caerme. Widać było, że prawie odebrało jej mowę. – O aniołach słyszałam tylko z legend i opowieści.
- Ja też dużo słyszałam i czytałam – Essi przysunęła się bliżej lustra. Teraz poprawiała makijaż. – Większość to bzdury. Ale w każdej legendzie jest trochę prawdy – dodała tonem kończącym dyskusję. Wilczyca nie zadawała więcej pytań.
- Gdzieś się wybierasz, Essi? – Fea przerwała nieco kłopotliwe milczenie.
- Mhm. Na spacer.
- Sama?
- Nie...
- To dobrze – pochwaliła Desiree. – W takiej sytuacji, w jakiej jesteśmy, niebezpiecznie wychodzić samej wieczorem.
Essi prychnęła tylko, zakładając buty.
- Na razie – rzuciła, zanim zamknęły się za nią drzwi.
***
- Wiesz, Essi... Chciałbym zaprowadzić cię dziś w szczególne miejsce.
- Szczególne? – zainteresowała się. Lubiła szczególne miejsca.
- Bardzo szczególne. W pewnym sensie magiczne.
Szli powoli w dół ścieżką prowadzącą za miasto, na przeciwny stok góry. Ostatnie promienie słońca znikały już za horyzontem. Doszli wreszcie do niewielkiej płaskiej przestrzeni ukrytej za drzewami. Essi poczuła delikatny, ledwie wyraźny impuls, pojawiający się zawsze, kiedy obok znajdowało się większe skupisko czarów i zaklęć.
- Rzeczywiście magiczne miejsce – mruknęła.
- Magia chroni je przed ludźmi. Uważaj, przekraczamy barierę.
Erredin pchnął ją lekko do przodu i po chwili magia, odzywająca się dotąd nieśmiałym impulsem, przebiegła dreszczem po całym jej ciele. Poczuła opór, jakby przedzierała się przez jakąś ciężką zasłonę albo gęsty żywopłot. Zacisnęła powieki. A potem dreszcz minął i pozostało tylko to kłucie, jeszcze mniej wyraźnie niż wcześniej.
Verissa nabrała powietrza i otworzyła oczy. I westchnęła.
Stali wśród ruin, w miejscu, które kiedyś musiało być niewielkim dziedzińcem. Bardzo dawno temu. Z budynku, przed którym stali, zostały tylko ściany i ozdobny łuk drzwi wejściowych. Wokół rozpościerał się zarośnięty ogród, a bluszcz piął się po kamiennych kolumnach otaczających plac.
To było rzeczywiście szczególne miejsce.
Musiało mieć kilka tysięcy lat. Pachniało starożytnością i tajemnicą.
Podchodziła do kolumn zwieńczonych roślinnymi zdobieniami i dotykała je z niedowierzaniem. Czuła się tak, jak gdyby dotykała tamtych zamierzchłych czasów i wdychała powietrze sprzed tysięcy lat. Zbliżyła się do łuku wejściowego. Dopiero z bliska można było dojrzeć wyryte na nim napisy. Essi nie rozumiała ich, ale poczuła na ich widok coś dziwnego, uczucie, jakby gdzieś, kiedyś je widziała.
Nieśmiało zajrzała do wnętrza budynku. Był prostokątny, a przed przeciwległą ścianą znajdowała się kamienna płyta z kręgiem kolumn. To musiała być świątynia, pomyślała.
- Tak – usłyszała za sobą cichy głos Erredina. Na niego też działała atmosfera tego miejsca. – To była świątynia.
Weszli razem do środka.
- Czczono tu Arienę, boginię Słońca. Mówią, że świątynię zbudowały elfy, ale ja doszukałem się innej, paradoksalnie bardziej wiarygodniej wersji. Ten przybytek został wzniesiony przez inne istoty. Śmiertelników, którzy je widzieli, można policzyć na palcach obu rąk.
- Co masz na myśli?
Elf milczał.
Essi chodziła wzdłuż ścian, przyglądając się wyrytym płaskorzeźbom. Czy to na skutek magii, czy z innych nieznanych jej powodów, były całkiem wyraźne i tylko częściowo podniszczone. Przedstawiały królów i szlachtę, czarodziejów i kapłanów, kupców, wojowników, rzemieślników i chłopów. Kobiety i mężczyzn. Dzieci, dorosłych i starców. Z kamiennych, ale jakby tętniących życiem ścian, patrzyły na nią twarze ludzi, elfów, niziołków i krasnoludów. Rozpoznała nawet wiedźmina, z dwoma mieczami i wykruszonym ramieniem.
Nagle przystanęła. I głośno wciągnęła powietrze.
Skrzydlata postać miała tylko połowę twarzy i jedną rękę. Jednak ta połowa twarzy, która została, była bardzo wyraźna. Z regularnych rysów okolonych bujnymi lokami patrzyło nieruchomo przed siebie duże, równie regularne oko. Puste i zobojętniałe. Bez wyrazu. Uśmiech, który miał być wyrazem szczęścia, był szyderczy, jakby mówił „nie ma przeznaczenia. Nie masz tu czego szukać”. Jednak Essi nie odwróciła wzroku. Powoli wyciągnęła rękę i przesunęła palcami po zimnej i nieruchomej twarzy. Przed oczami stanął jej umierający anioł z wrzosowiska. Głaskała jego twarz, patrzyła z obojętne błękitne oczy. Obojętne i pełne cierpienia.
Ściany świątyni zawirowały, zlewając się z ciemnym niebem nad wrzosowiskiem. Twarz anioła była w połowie żywa, a w połowie skamieniała. Cierpiąca i lodowata. Wiatr szumiał złowrogo. Nie szukaj jej, szeptały spękane i krwawiące usta, groteskowo wykrzywione. Nie masz już czego szukać... Przeznaczenie bywa zdradzieckie. Nagle wiatr sypnął jej w oczy piaskiem, przesłaniając widoczność. Kiedy je otworzyła, sekundę później i wieki później, nie było już złotowłosego anioła. Był zarośnięty ogród i plac otoczony kolumnami. Wieczorny wiatr szumiał cicho w trawie. Stała na środku placu, ktoś obejmował ją mocno w pasie, podtrzymywał.
- Już dobrze, Essi – usłyszała szept tuż przy uchu. – Już dobrze...
Erredin nie pytał o nic, a ona nic nie mówiła. Stali oboje pośrodku kręgu kolumn, ona otoczona jego ramionami, drżąca – już sama nie wiedziała, z jakiego powodu. Wizja minęła, rozwiała się. Zostało po niej tylko wspomnienie. A jednak drżała dalej, czując ogarniające ją gorąco. To dlatego, że on był tak blisko?... Pozwoliła myślom płynąć, nie dbając, czy on je odczyta.
- Essi – szepnął elf. – Verissa...
Podniosła wolno głowę, czując na twarzy jego oddech. Błysk w jego oczach. Błysk... czego? Przymknęła powieki. A on pochylił się i pocałował ją. Tak po prostu.
Kiedy przerwali pocałunek, Essi westchnęła tylko, a potem powoli, powoli otworzyła oczy. Erredin patrzył na nią i uśmiechał się lekko, a w jego oczach było coś takiego... Verissa już w wielu oczach widziała podobny wyraz. I nigdy, nigdy do tej pory nie potrafiła – albo nie chciała – odpowiedzieć na niego tak, jak od niej oczekiwano. Często o świcie, po dwóch miesiącach albo dwóch dniach, wysuwała się cicho z łóżka, ubierała, pakowała... i odchodziła. Nie cierpiała pożegnań. Bywało też tak, że to ona budziła się z pustym miejscem obok siebie. I nigdy nie żałowała.
Nie, nie potrafiła kochać.
Wiedział, o czym myślała. Ale nie skomentował. Patrzył tylko na nią tym zagadkowym spojrzeniem, a potem pocałował ją jeszcze raz. Jego zręczne palce zaczęły rozwiązywać sznureczki i haftki jej bluzki, która po chwili zsunęła się z cichym szelestem na trawę. Czuła jego usta na szyi, coraz niżej i niżej. Jej dłonie niemal bezwiednie wplątały się w jego włosy. Osunęli się na ziemię, na rzucony przez czarodzieja płaszcz.
A potem były już tylko ciche i głośniejsze westchnienia i urywane szepty. Szelest rozrzucanych wokół ubrań. Dotyk. Dreszcz. Jego. Jej... I zachwycenie.
Jej przeciągły krzyk odbił się echem od kamiennej kolumnady i zanikł w czarnym aksamicie nieba.
|
|