Forum Miasteczko Verden Strona Główna   Miasteczko Verden
- Witaj w Miasteczku, gdzie fantastyka miesza się z rzeczywistością. W krainie buraczówką płynącą i zielskiem rosnącą.
 


Forum Miasteczko Verden Strona Główna -> Harëm Aëlvego -> WO fantasy [treść]* Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
  Post  - Wysłany: Sob 12:40, 01 Lip 2006  
Feainne
Romanusowa
Romanusowa


Dołączył: 03 Cze 2005
Posty: 2759
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Verden


~*~
Ciężkie burzowe chmury przetaczały się po niebie, w każdej chwili grożąc ulewą. Zimny wiatr zawył cicho w szczelinach jaskini. W jej środku osiem osób przygotowywało się do wyjazdu.
Essi westchnęła cicho, wyprowadzając karego konia na zewnątrz. Jej wzrok powędrował ku małemu jeziorku. Tafla wody marszczyła się lekko pod wpływem wiatru. Trzciny szumiały cicho, chcąc opowiedzieć o wydarzeniach wczorajszej nocy. O wspomnieniach, przyjaźni, miłości i niebezpieczeństwie wiszącym nad podróżnymi.
Nikt ich jednak nie słuchał.
Milczały urażone.

*
- Cholernie tu zimno, na dodatek zaczyna padać! – Warknął dobrze zbudowany mężczyzna, odziany w szarą opończę. – Tu ich na pewno nie ma, nikt by się nie skazywał na tę psią pogodę w dziczy.
- Zawracajmy, panie Wolfghar – dodał drugi głos.
- Przydybiemy ich na szlaku! Na pewno będą musieli ruszyć na jakiś szlak. W tej pogodzie polami i rozdrożami nie ujadą daleko, a wszystkie ścieżki, trakty główne i poboczne mamy pod kontrolą. – Powiedział trzeci z pokaźnej grupki ludzi.
Fanghrim Wolfghar splunął. Gdzieś w oddali dał się słyszeć huk gromu. Chwilę później niebo przecięła błyskawica.
- Wracamy. Schronimy się pod jakimś dachem, a jutro się zobaczy. Nawet jeśli nie widać śladu kopyt, przetrząśniemy każdy krzaczek i zajrzymy pod każdy kamień. Mam nadzieję, że wyrażam się dostatecznie jasno, żeby jutro nie narzekać, mam rację? No to w drogę – dodał, słysząc cichy pomruk.
Dwunastu odzianych na szaro ludzi odetchnęło z ulgą, gdy zawrócili konie i ruszyli w drogę powrotną. Jeden z nich obejrzał się, dostrzegając słaby zarys jaskini, który oświetliła kolejna błyskawica.

*
Aëlve i jego czterech kompanów (czyt. kolegów „po fachu” – dop. Fei) było od dobrych kilku godzin w drodze. Następną, niewielką wsią za miastem Sequisse była Wąpierzyna. Było to jednocześnie ostatnie miejsce, gdzie można spożyć ciepłą strawę i zatrzymać się na noc. Zwykle gościło tam wielu podróżnych. Dzisiejsza noc nie była wyjątkiem. Aëlve pchnął ciężkie drzwi gospody i wszedł. Zza podróżnego, dobrze utrzymanego płaszcza wystawała fantazyjnie rzeźbiona rękojeść jego szabli. Część ludzi w karczmie spoglądała na niego z zaciekawieniem, inni szeptali coś między sobą przyciszonymi głosami. Kilka osób wskazało go otwarcie palcami. Zabójca zdawał się tego nie zauważać. Podszedł do lady:
- To co zwykle, gospodarzu. – Zaczął na wstępie - oporządzenie naszych koni – wskazał na drzwi, zza których spoglądała twarz jednego z jego kompanów. - Nocleg i ciepłą strawę. Do pokoju. – Zaznaczył. Karczmarz podał mu mosiężny klucz z drewnianą tabliczką z numerem trzynastym. Aëlve nie był przesądny. Nie bał się pechowych dla innych ludzi liczb, ani czarnych kotów. Zawsze uważał, że to jego powinny bać się liczby i koty, włączając w to całą masę innych, przesądnych dziwactw. Ledwo odebrał klucz, a liczba trzynaście dała o sobie znać. Jednak nie zabójcy, a jednemu z podróżnych siedzących w karczmie. Czarnowłosy mężczyzna wstał, omal nie przewracając ławy wraz ze znajdującą się na niej kaszy z boczkiem i kufli piwa. Był wysoki i potężnie zbudowany. U pasa miał przywieszony ciężki miecz.
- Już ja nauczę zasranych pedancików. Szlachcic, jego mać. – Odparł w kierunku Aëlvego. – Ciekawe od czego nosi ten powykręcany patyk przy boku. To porządna karczma, nie dla takich bogatków jak ty. Wynocha stąd.
Zabójca zmierzył go zielonym spojrzeniem oczu i uśmiechnął się samymi kącikami ust. Skrzyżował ręce na piersi. Czy zawsze muszą najpierw paść ofiary, żeby zaczęli go szanować? Trudno, trzeba będzie nauczyć tego człowieka życia. Chociaż na naukę może być już za późno. Ale on z chęcią rozerwie się przed świtem.
- Mowę ci odjęło, co? Cholerny paniczyk.
Wszyscy ludzie w karczmie, włączając gospodarza zamarli. Tylko kot obserwował scenę obojętnie, wylizując swoją czarną sierść.
- Czego masz zamiar mnie nauczyć? Jeśli ktoś ma kogoś edukować, to wydaje mi się, że życie ciebie. Ale jak chcesz – wzruszył obojętnie ramionami płatny morderca – jeden karczemny bohater nie zrobi mi różnicy.
Osiłek zdenerwował się i ruszył na zabójcę, wyciągając w pośpiechu miecz. Aëlve wykonał szybki ruch, przyskoczył, znacznie zmniejszając dystans i chwycił za przegub dłoni napastnika. Zdezorientowany mężczyzna usiłował na ślepo ciąć. Zabójca wygiął mu rękę i chwycił za stojącą na ladzie świecę.

*
Kot poderwał głowę, słysząc uderzenie ciężkiej stali o podłogę. Chwilę później spłoszył go dźwięk upadającego i krzyczącego mężczyzny. W powietrzu przez moment unosił się zapach przypiekanej ludzkiej skóry. Dachowiec z cichym „miau” zeskoczył z parapetu okiennego i umknął przez uchylone drzwi. Ludzie są tacy nierozważni. Mając jedno życie marnują je na bijatyki i niepotrzebne zabijanie. Walka o nic. Jego krótkie życie nauczyło go jednego – uciekać i wracać, gdy wszystko się uspokoi. Bądź co bądź, zostało mu jeszcze tylko jedno z dziewięciu kocich żyć.

*
Około południa zza chmur wychynęło nieśmiało słońce. Cała grupa – złożona z trzech mężczyzn i pięciu kobiet, w tym dwóch elfek i półanioła – ruszyła traktem na południe. Od rana przedzierali się przez mokradła i bezdroża. Przemoknięci i zmarznięci rozglądali się czujnie wśród innych podróżnych. Nikt nie miał nastroju do rozmowy, ani nawet – nie wyłączając Melviego – do nucenia. Główny trakt prowadzący ku Aeviss był dość zatłoczony. Mimo tego większość ludzi przybywała zza Gór Błękitnych*. Tylko nieliczni podróżowali z powrotem do dzikiej krainy na południowym wschodzie.
- Przed nami Minas Vilya, jeden z najwyższych szczytów granicznych Aeviss i Meader – poinformował Erredin.
- „Szczyt Nieba”? – Przetłumaczyła ze zdziwieniem Essi. – Ładnie, trzeba przyznać.
- Rzeczywiście wygląda, jakby dotykał nieba. – Wtrącił Melvi, spoglądając na masywny szczyt góry.
- Specjalnie użyłeś nazwy w... W mowie Aniołów? – Zapytała cicho Verissa czarodzieja, siedzącego tuż za nią na karej Elaine.
- Może – szepnął Erredin, uśmiechając się do niej. Nagle klacz targnęła łbem i oboje zwrócili uwagę na przeszkodę, która zagrodziła im drogę.
- No ładnie, zablokowali most – westchnęła Aleesha.
Tuż przed nimi dwóch krasnoludów i trzech ludzi usiłowało wyciągnąć powóz, który utknął na samym środku drewnianych belek. W dole pieniła się brudna rzeczka Gaes.*** Na ramieniu jednego z krasnoludów siedział kruk. Ptak przekrzywił główkę i przyglądał się stłoczonym podróżnym uważnie. Fea ze zdziwieniem spostrzegła, że zwierzę przygląda się jej ciekawie. Po chwili ptak zakrakał ponuro, po czym zerwał się do lotu.
- Dziwne... Miałam wrażenie, że spoglądał na mnie – powiedziała rudowłosa, obserwując niknący, czarny punkt na niebie. – Zupełnie, jakby wszystko rozumiał...
- Kto? Ten krasnolud? – Spytał trubadur.
- Nie, Melvi. Kruk. Też miałam to samo wrażenie – odparła Szarka. – Albo jakby chciał komuś coś donieść.
- Bellatrix wszędzie ma swoich informatorów. Myślisz, że... Że kruki jej służą? – Zapytał.
- Kto wie. Ale lepiej uważać. Nie podoba mi się to – odparła Feainne.
- Ani mnie. – Dodała Szarka.



* - nazwa wymyślona, natchniona nazwą szczytu - Minas Vilya. Przyjęłam, że ludzie nie mieszkający w okolicach gór nazywają je po prostu „granicznymi”. Jednak dla ludzi z bliższych regionów są to Góry Błękitne.
** - Minas Vilya – „Szczyt Nieba”. Wzięłam to ze słownika z tej strony: [link widoczny dla zalogowanych]
*** - Rzeka Przekleństwa, słownik starszej mowy wg ASa. Nazwałam ją tak, ponieważ była wyjątkowo jak na rzeki w tych okolicach brudna.

<idzie się schować> Chyba wakacje mnie za bardzo rozleniwiły... Dwie i trochę strony w Wordzie, mam nadzieję, że jakoś to przemęczyłyście.
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Pon 12:54, 28 Sie 2006  
Ettariel Ancalimë
(Nie)legalna Wampirzyca
(Nie)legalna Wampirzyca


Dołączył: 06 Cze 2005
Posty: 1951
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Haremu Aëlvego


- Niedobrze - mruknął Erredin, patrząc na niebo. - Mówisz, Feainne, że przyglądał ci się?
- Przez długą chwilę - potwierdziła elfka. - A potem odleciał.
- Dajcie spokój z tymi bzdurami - parsknął Gareth. - Rozglądajcie się raczej, czy nikt podejrzany nas nie obserwuje.
- To nie są bzdury - powiedział ostro kasztanowłosy elf. - Zbyt jesteś pewny siebie, Gareth.
Chłopak niedowierzająco pokręcił głową, ale zamilkł.
- Jesteśmy już w Aeviss? - spytała Szarka.
- Można tak powiedzieć - odezwała się Desiree. - Właściwie Aeviss zaczyna się jednak dopiero za Wstęgą, do której wpływa Gaes kilka mil dalej.
- Znaczy, kolejny most do przekroczenia? - jęknęła Szarooka, rozglądając się wśród podróżujących traktem, żeby sprawdzić, czy żaden wóz nie zdradza przypadkiem chęci do rozsypania się w kawałki. Erredin również uważnie obserwował innych podróżujących. Po chwili wstrzymał nieco konia, by zrównać się z Caerme i Desiree.
- Rozglądajcie się - szepnął. - I dajcie znać, jeśli zauważycie coś niepokojącego.
Obie kobiety skinęły głowami. Starsza elfka przyjrzała się czarodziejowi.
- Nie jest dobrze - odgadła.
Erredin nie musiał potwierdzać.
***
- Daleko jeszcze? - Aleesha ziewnęła, opierając się o ramię Garetha, z którym siedziała w siodle. Nie mieli jeszcze okazji zakupić nowych wierzchowców.
Minęły trzy dni, odkąd przekroczyli granicę Aeviss. Trzy dni kluczenia, w deszczu i błocie, raz traktem, często pod magiczną osłoną, raz bezdrożami, skracania drogi, szukania schronienia. Trzy dni uważnego rozglądania się i ukradkowego obserwowania innych podróżnych. Na szczęście nie zauważyli nic podejrzanego. Albo dobrze się ukrywali, albo pościg zamarudził gdzieś po drodze.
Był maj. Deszcz lał się z nieba gęstymi, ciężkimi kroplami.
- Daleko jeszcze? - powtórzyła Aleesha.
- Zależy dokąd - mruknął sennie Gareth.
- Niedaleko - Erredin, który razem z Essi jechał z przodu, ściągnął wodze i zrównał się z nimi, najwyraźniej z czegoś zadowolony. - Poznaję te okolice. Tuż przed granicą z An'dorem stoi całkiem przyzwoity zajazd.
Słowom czarodzieja towarzyszyło zbiorowe westchnienie ulgi, ale Desiree rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie.
- Nie uważam, żeby zatrzymywanie się w karczmie, kiedy pogoń depcze nam po piętach, było rozsądnym pomysłem.
Elf popatrzył wymownie na zakatarzoną Szarkę i dygoczącego z zimna Melviego. Spojrzenie błękitnych oczu podążyło za jego wzrokiem.
- Jeśli nas dopadną - syknęła Dessie - czeka ich coś dużo gorszego niż przeziębienie.
- Dessie - odezwała się z wyrzutem Verissa, która wyglądała chyba na najmniej zmęczoną z całej grupy. - Nie widzisz, że oni mają dość? Spowalniają tylko tempo. Jeśli prześpimy się raz w normalnych łóżkach i w końcu założymy suche ubrania, będziemy mogli jutro ruszyć z nowymi siłami.
- Popieram! - wychrypiała Caerme.
***
- Pod Skrzydłem Smoka - Essi odczytała głośno zdobiony napis znajdujący się nad wejściem. Ponad napisem widniało pomalowane na czerwono, zielono i żółto coś, co całkiem udatnie naśladowało wyglądem smoka. Takie przynajmniej wrażenie odniosła Caerme, która w swoim życiu na oczy nie widziała smoka. Jak zresztą większość drużyny. Dziewczyna przeciągnęła się zamaszyście, o mało nie zwalając z grzbietu konia podrzemującej Feainne.
- Podoba mi się - orzekła po wstępnej obserwacji.
- Chcesz mnie zabić, mała? - warknęła rozbudzona elfka, poprawiając się w siodle.
Szarka wymamrotała przeprosiny, unikając wzroku rudowłosej.
***
- Szarka, co z tobą? - spytała po raz kolejny Essi.
- Nic - odpowiedziała po raz kolejny Caerme. Jak na nią, wyjątkowo cierpliwie.
- Akurat. Przecież widzę, że coś jest nie tak. Nie sądzę, żeby przeziębienie tak ci dokuczało. Zresztą zaparzyłam ci odpowiednich ziółek, powinno pomóc.
Caerme westchnęła, patrząc gdzieś w dal.
- Naprawdę nic mi nie jest, Essi.
Anielica wzruszyła ramionami.
- Jak chcesz. Jak się zdecydujesz, to zawsze możesz mi powiedzieć. Najlepiej jest wyrzucić to z siebie.
Ale dziewczyna nie usłyszała ostatnich słów uzdrowicielki. Feainne odwróciła się od okna, przy którym stała, i popatrzyła na Caerme. Verissa dostrzegła spojrzenie i wyraz twarzy jasnowłosej, która zadawała się być całkowicie pochłonięta blaskiem i migotaniem niezwykłych złotych oczu. Trwało to przez krotką chwilę, po czym obie, dziewczyna i elfka, z pewnym zakłopotaniem odwróciły wzrok.
Słońce chyliło się ku zachodowi, ale w strugach deszczu i tak nie było go widać.
Do pokoju weszła Desiree, jak zwykle spokojna i pogodna.
- A Aleesha? - spytała Feainne. - Miałyśmy przecież odbyć rozmowę w babskim gronie. Wszystkie.
- Była tak pogrążona w rozmowie z Garethem, że aż szkoda było im przerywać.
- Można się było spodziewać - mruknęła Essi.
- Przyganiał kocioł garnkowi.
- A propos - wtrąciła ruda. - Nie wiem jak wy, ale ja nie ufam Erredinowi. Nie ufam i już.
- Właśnie o tym, między innymi, miałyśmy porozmawiać - odparła chłodno Essi. - O twoich głupich uprzedzeniach.
- Uprzedzeniach? Ja po prostu jestem ostrożna!
- Ty ostrożna? A to dopiero. Zresztą, nie przesadzasz trochę? On uratował ci życie. Pomógł nam uciec, chociaż chciał zostać na zjeździe czarodziejów. Podróżował z nami z nami w deszczu, zimnie i błocie, chroniąc nas, chociaż mógł siedzieć sobie bezpiecznie i wygodnie w Sequisse. A poza tym... on jest jedną z niewielu osób, które wiedzą, jak dotrzeć... do mojego celu.
Fea milczała przez chwilę.
- Zrozum mnie, Essi. Ja nie chciałam nikogo urazić. Ja tylko...
- ...boisz się. - Dokończyła Desiree. - Jak my wszystkie.
***
W karczmie Pod Skrzydłem Smoka nigdy nie było tłoku. Stała przecież przy granicy z An'dorem, krainą nieludzi. Ludzie zapuszczali się tam tylko w wyjątkowo pilnych sprawach. Krążyły opowieści o bandzie złożonej z elfów i krasnoludów, która polowała na ludzi i zabijała ich na różne okrutne sposoby. O potężnym magu, który miał na swoje rozkazy strasznego smoka i wielkiego nietoperza. I o różnych innych bzdurach. Prawda, że mieszkańcy An'doru nie odnosili się zbyt życzliwie do cudzoziemców, ale nie posuwali się tak daleko w swojej niechęci. Wśród nich też był niejeden człowiek.
Tego wieczoru w niewielkiej, schludnej izbie oberży przy czyściutkich stołach siedziało tylko trzech krasnoludów, zakapturzony człowiek kopcący fajkę i zaczytany w mapach i notatkach kasztanowłosy elf. Właściciel zajazdu, przyzwyczajony do raczej nielicznej klienteli (zwłaszcza w taką psią pogodę, kiedy mało kto z własnej woli wyruszał w podróż - a był przecież maj), był zadowolony i lekko zdziwiony, kiedy tego popołudnia do oberży zawitało aż osiem osób. Siedział teraz pogrążony w rozmowie z gburowatym zakapturzonym gościem.
Erredin zerknął na nich znad map. Docierały do niego urywki rozmowy, ale nie dostrzegł w nich nic interesującego ani ważnego, więc znów pogrążył się w czytaniu zapisanych drobnymi literami kartek i dopisywanie ołówkiem notatek, całkowicie ignorując otoczenie. Kiedy do gospody weszło sześciu osobników w szarych płaszczach, otrzepując się z wody i błota, tylko na chwilkę podniósł oczy. Kątem oka dojrzał schodzącego po schodach Garetha i poruszenie oraz szepty ze strony nowo przybyłych. Jeden z nich zrzucił mokry i zabłocony płaszcz i zdecydowanym krokiem podszedł do chłopaka, zastępując mu drogę. Za nim podążyli drugi i trzeci, trzech pozostałych stało w miejscu.
Wszyscy położyli dłonie na rękojeściach mieczów. Erredin zrobił to samo.
Potem już potoczyło się szybko. Trzech doskoczyło do Garetha. Czarodziej zerwał się błyskawicznie i zaatakował pozostałych. Nie używał magii. Nie chciał się ujawniać.
Karczmarz patrzył na zajście z przerażeniem w oczach. Pozostali goście z umiarkowaną obojętnością. Drzemiący przy kominku kot podniósł się leniwie i niespiesznym krokiem przeniósł się w bezpieczniejsze miejsce.
***
Essi zamilkła nagle wpół zdania, nasłuchując.
- Słyszycie? - odezwała się, odruchowo ściszając głos do szeptu. - Walka. Na dole.
Desiree, która już od dłuższej chwili trwała w bezruchu, skinęła głową. Essi zerwała się i sięgnęła po miecz.
- Essi, zostaw! - elfka chwyciła ją za nadgarstek.
Anielica wyrwała się jej, wypadła z pokoju i błyskawicznie zbiegła na dół.
Tymczasem na dole walka dobiegała końca. Erredin ciął ukośnie ostatniego przeciwnika, rozwalając mu obojczyk. Następnie pochylił się nad dogorywającym napastnikiem i wytarł zakrwawiony miecz w jego szarą tunikę. Gareth usiadł ciężko na ławie i otarł czoło.
Verissa podeszła do Erredina, wymijając leżące na podłodze trupy.
- I tu nas znaleźli - szepnęła, odgarniając z jego twarzy kasztanowe kosmyki. - Wszędzie nas znajdą.
- Nie martw się - odpowiedział równie cicho. - Poradzimy sobie.
- Zastanawia mnie, dlaczego było ich tak mało. Wiedźma nie wiedziała, z kim ma do czynienia?
- Albo chciała wypróbować nasze siły - podpowiedział Gareth.
- Wszystko w porządku? Nic wam nie jest?
Do izby zajrzała Feainne, za nią wychyliła się jasnowłosa głowa Caerme.
- To babsko się zawzięło - warknęła ta ostatnia. -Cholera niech weźmie pieprzonych handlarzy niewolnikami i ich żony.
- Nawet cholera ich nie chce, niestety - parsknął Gareth. - A na razie radziłbym się stąd jak najszybciej zabierać, bo to babsko ma cel, dla osiągnięcia którego nie cofnie się przed niczym.
- Krem na zmarszczki? - mruknęła Essi do Erredina.
***
Dwa dni później byli w drodze przez An'dor, krainę nieludzi. Kraj nie był zbyt gęsto zaludniony, a sadyby były zwykle przemyślnie poukrywane przed wędrowcami w lasach, między wzgórzami i w innych bardziej niedostępnych miejscach. Słowem, mieszkańcy nie byli zbyt gościnni. A wędrowcom to nie przeszkadzało.
No, przynajmniej większości z nich.
- Tfu, dzicz - skrzywił się po raz kolejny Melvi. - Ani gospody, ani nawet żywego ducha. A mówiłem, Gareth, żebyś zostawił mnie w jakimś mieście... Ja jestem, do cholery, poetą! Trubadurem! Mieszczuchem. Nie dzikusem, tak jak wy. Nie mam żadnych szczytnych celów...
- Zamknij się - warknął Gareth. - Przestań pieprzyć. Tu nie ma miast, nie widzisz? Gdzie niby miałem cię zostawić?
- Przeznaczone mi życie w cywilizacji, jak przystoi ludziom mojego pokroju - poeta i trubadur pieprzył dalej, ignorując przyjaciela. - A tak i mi źle, i wam przeszkadzam...
- Owszem, przeszkadzasz - przerwała mu Essi. W jej głosie brzmiało coś na kształt niebezpiecznych iskierek, lada chwila gotowych wybuchnąć. Albo szumu wiatru przed burzą. - Bądź więc łaskaw zamknąć jadaczkę i zajmij się czymś, co przystoi ludziom twojego pokroju. Na przykład poetyckim rozmyślaniem. Obserwacją przyrody.
Bard umilkł posłusznie. Verissa była jedną z paru osób w drużynie, do której czuł respekt i z którą bał się zadzierać.
- Jedno, jedyne pytanie - odezwał się cicho po dwóch godzinach milczenia (Essi dziwiła się, że tak długo wytrzymał). - Czy mamy szanse w najbliższym czasie... w ciągu, dajmy na to, tygodnia, dwóch... dotrzeć do jakiegoś... eeee... cywilizowanego miejsca?
- Nie sądzę - odpowiedziała pogodnie i bez śladu irytacji Desiree. - Będziemy się raczej starać omijać miasta.
Spojrzała na Erredina, szukając potwierdzenia. Czarodziej skinął głową.
Melvi jęknął i westchnął ciężko. I nie mając nic lepszego do roboty, ani natchnienia do poetyckiego rozmyślania, zajął się obserwacją przyrody.
***
Im dalej posuwali się na wschód, tym było cieplej, a wiosna była w większym rozkwicie. Deszcze ustały. Świeciło słońce, lekki wiaterek pędził białe obłoczki delikatnie i nieśmiało, jak płocha pastereczka stado swoich ulubionych owieczek. Wszędzie słodko pachniało kwieciem.
Był maj. Zbliżało się święto Belletyn.
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Czw 18:31, 19 Paź 2006  
Feainne
Romanusowa
Romanusowa


Dołączył: 03 Cze 2005
Posty: 2759
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Verden


Był maj.
Zbliżało się święto Belletyn.
Mimo dwutygodniowej wędrówki, cała drużyna była zadowolona. Miała do tego pełne prawo. Nie tylko ze względu na fakt, że udało im się zgubić pościg. Nie tylko dlatego, że dzięki naparom z ziółek i wiedzy zarówno Essi, jak i Desiree, nikogo nie męczył już ani kaszel, ani katar. Melvi zdążył oswoić się z myślą, że nieprędko zobaczy miejskie zabudowania.
I tu czekała go spora niespodzianka. Zresztą, nie tylko jego.
I to był kolejny powód do zadowolenia. Ale zacznijmy od początku...

~*~
- Elaine, uspokój się – Verissa po raz kolejny uspokoiła konia – czego się boisz?
Nie tylko klacz była niespokojna. Ponad dwie godziny temu droga, którą podróżowali, rozwidliła się. Zaryzykowali i zamiast jechać dalej traktem, który wyglądał na główny, skręcili w boczną dróżkę. Owszem, widzieli, że prowadzi w stronę lasu. Nie spodziewali się jednak, że będzie to aż tak gęsty bór. Tylko gdzieniegdzie promienie słoneczne przebijały się przez korony drzew. Pnie obrośnięte były mchem lub wijącymi się dookoła drzew lianami i epifitami. Lub jednym i drugim. Wybujała trawa zarastała ścieżkę i czyniła ją coraz mniej widoczną.
- Nawet mi teraz nie mówcie, że mam się zająć obserwacją przyrody. – Powiedział obruszony trubadur. – Dzicz! Dżungla! Trzeba było się mnie słuchać i jechać głównym traktem. Może akurat minęlibyśmy miasto, a tam na pewno byłaby jakaś karczma...
- Zamknij się, Melvi – mruknęła Aleesha, rozglądając się dookoła.
- Zawsze to samo. „Zamknij się, Melvi”, „Nie pieprz Melvi”! Już mam tego dosyć. Dosyć, dosyć, dosyć!
Chyba wszyscy mieli już dosyć nie tyle poety, co lasu, bo nikt nie odpowiedział. Zamiast tego, Melvi usłyszał bzyczenie komara tuż nad uchem. Zaskoczony poderwał się, omal nie spadając z jabłkowitej klaczy, na której jechał. Essi parsknęła.
- Pieprzona dzicz. – Kontynuował monolog – tam, gdzie komary bzykają nad uchem.... Tfu, bzyczą nad uchem. – Poeta zamyślił się na chwilę, później zaczął odginać palce, licząc coś.
- Nareszcie zajął się czymś pożytecznym dla siebie i otoczenia. Poezjowaniem, znaczy. – Powiedziała Aleesha do Szarki, siedzącej - dla odmiany - z nią na jednym koniu.
- Mhmm – mruknęła dziewczyna.
- Liczy, pewnie rymy. Oj, powstanie ballada jak nic.
- Mhh...
- Szarka?
- Mhmm...
- Dziewczyno, czy ty mnie w ogóle słyszysz? – Aleesha klepnęła jasnowłosą w ramię. – Caerme!
- Coo? – Spytała, wyrywając się z zamyślenia.
- Witamy z powrotem na Ziemi – skwitowała. – Caerme, co ci jest?
- Nic – uśmiechnęła się niewinnie, spoglądając na rude włosy Fei – po prostu myślę.

~*~
- Skręcili w stronę lasu – powiedział jeden z pięciu mężczyzn. Wszyscy mieli na sobie ciemnozielone ubrania, maskujące ich na tle zieleni. Prawie wszyscy byli ubrani tak samo. Właśnie – prawie. Tylko jeden z nich – jasnowłosy, siedzący na karej klaczy - miał czarny, miast zielonego, płaszcz. Jego ubranie miało także inny, modniejszy fason. To właśnie on odezwał się po chwili:
- Nie szkodzi. Wiem, dokąd mogą zmierzać i gdzie szukają schronienia. Wiem też, jak można się tam dostać. O wiele łatwiej. Czas zacząć polowanie, panowie.
Reszta morderców spojrzała na Aëlvego. W głosie szlachcica było coś, co mroziło krew w żyłach i jeżyło włosy na karku. Coś, co śmierdziało jak przypiekana żywcem skóra i krew. Coś, co jednoznacznie kojarzyło się z bólem i torturami. W swoim fachu, Aëlve czerpał korzyści nie tylko z pieniędzy. Dla niego zabijanie było po prostu przyjemnością.
Obrócili konie i ruszyli za nim, mimowolnie współczując przyszłym ofiarom.

~*~
- Musimy zawrócić. Tędy konie już nie przejdą – Erredin bezradnie wzruszył ramionami. Przed nimi drzewa rosły obok siebie tak gęsto, że ledwo mógłby przecisnąć się między nimi człowiek, nie wspominając o koniu. Melvi westchnął głośno, Essi zaklęła, Desiree mruknęła coś pod nosem, a Szarka znów zamyśliła się, całkowicie zapominając o otaczającym ją świecie.

~*~
Aep cor me lode deith ess'viell
Yn blath que me darienn
Aen minne vain tegen a me
Yn toin av muireann que dis eveigh e aep llea...
*
- Śpiewała cicho Feainne. Po chwili dołączył do niej Melvi, chcąc pokazać, że i on zna pieśni starszego ludu.
- Wesoło wam – skwitowała Desiree – a przed nami nienajlepsze widoki. Spójrzcie.
Trubadur i ruda urwali, spoglądając przed siebie. Na to, czego niespełna godzinę temu, jeszcze nie było.
Drzewa rosły tak gęsto, że trudno by było przedostać się przez ten gąszcz nawet jednemu człowiekowi. Co dopiero, konnemu.
- Ale... Przecież tego tu nie było, gdy jechaliśmy w przeciwną stronę. – jęknęła Fea.
- Cholera. – Dodał Gareth. – Co robimy?
- Musimy zawrócić i postarać się jak najszybciej stąd wydostać. Nim zapadnie noc - odparł Erredin.
- A jak nam się nie uda zdążyć przed zmierzchem? – Nie dawała za wygraną rudowłosa.
- To czeka nas noc w lesie. – Czarodziej spojrzał na nią znacząco. Feainne nie spuściła wzroku. On wie – przemknęło jej przez myśl – on wie, że mu nie ufam.
Czarodziej odwrócił głowę, nie mogąc znieść jej palącego spojrzenia.

~*~
Nie udało im się wydostać z gąszczu. Każda droga kończyła się gęstą ścianą lasu, przez którą nie potrafili się przedostać. Rozbili obóz w samym środku głuszy. Rozpalili ognisko, przy którym grzali się. Było bardzo zimno. I wilgotno.
- Zzzziiimnnnooo – zadygotała Szarka, próbując bezskutecznie ogrzać się przy ognisku. Fenne objęła ją.
- Przytul się. Może będzie Ci cieplej. – Pogładziła jej włosy. Caerme wtuliła się w nią, czując zapach perfum, jakiego używała rudowłosa. Wyczuła i wyobraziła sobie konwalie. Piękne i delikatne, słodko pachnące kwiaty. Małe białe dzwonki otulone zielonymi liśćmi...
...zawierającymi truciznę, na którą nie ma antidotum.
Essi przytuliła się do Erredina. Po chwili wahania Gareth objął Aleeshę ramieniem. Desiree i Melvi spojrzeli po sobie.
- Zostaliśmy sami, drogi trubadurze. Może przygrasz jakąś piosenkę o niespełnionej miłości? Albo raczej spełnionej, wszakże liczy się większość... – Powiedziała cicho elfka. Melvi spojrzał na nią, sprawdzając czy nie drwi z niego. Nie doszukał się jednak ironii w jej niebieskich oczach. Wstał po lutnię. Po chwili nad ogniskiem unosił się śpiew i dźwięki instrumentu:
Do zakochania jeden krok, jeden jedyny krok nic więcej.
Do zakochania jeden krok, trzeba go zrobić jak najprędzej.
Dopóki się zapala wzrok, dopóki się splatają ręce.
Dopóki kusi nocy mrok, do zakochania jeden krok, do zakochania jeden krok.**


~*~
Rankiem ruszyli dalej. Kluczyli między drzewami i ogromnymi paprociami. Z czasem roślinność lasu zaczęła się zmieniać. Sporadycznie występowały liany, a ogromne drzewa zastąpiły coraz to mniejsze i bardziej znajome. Przeważały buki, dęby i sosny. Dookoła pełno było borówek, jagód i ostrężyn. Zwłaszcza te ostatnie najbardziej dokuczały wędrowcom. Niedługo nogawki ich spodni zmieniły się w strzępy; ucierpiały także nogi, poranione od cierni.
- To na nic. Zostaniemy w tym lesie – jęknęła Szarka, usiłując wyciągnąć nogę z ostrężyn. Udało jej się, kosztem zostawienia sporego kawałku nogawki wśród kolców.
- Ładnie wpadliśmy, nie ma co. – Dodał Melvi.
Gareth odsunął kolejną gałąź i przymknął powieki pod wpływem oślepiającego blasku słońca. Odruchowo przysłonił oczy dłonią. Dopiero po chwili dotarło do niego, że wcale nie majaczy. Przed nimi, jak najbardziej realna, była polanka. A na polance, zupełnie jak w bajce – domek, może i nie z piernika, ale z drewna. W oddali widać było wiele tego typu budowli. Deski zbite ze sobą byle jak, dach ze strzechy i stodółka obok domku. Z tej ostatniej słychać było co chwilę piski i jęki jakiejś kobiety.
- Zupełnie jak w domu – wyszczerzył zęby Gareth, wychodząc z gąszczu. – No, to masz swoje miasto, poeto. Leśne wprawdzie, ale idę o zakład, że karczma tu jest.
Na twarzy Melviego malował się iście kretyński, promienny uśmiech. Słowa nie były potrzebne, żeby ocenić jaki jest szczęśliwy. No, może nie byłyby potrzebne nikomu, oprócz samego trubadura.
- Cywilizacja! Zabudowania, och, jak ja was kocham! Co dziś za dzień? Zapiszę to w moich memuarach, jako najpiękniejszą chwilę w moim życiu.
- Belletyn, Melvi. – Odpowiedziała Desiree, uśmiechając się tajemniczo.

~*~
Aëlve wraz z kompanami dotarł późnym popołudniem do leśnego miasteczka. Spoglądał na ludzi, przygotowujących się do świętowania. Z piwnic wytaczano antałki piwa, wina, wódki i innych trunków. Scena i parkiet były już zbudowane, stos drewna ułożony w miejscu, gdzie za kilka godzin zapłonie ogień. W sklepach odzieżowych ludzie kupowali i namierzali ostatnie odświętne stroje. Morderca skierował się do karczmy, gdzie wynajął dwa pokoje. Jeden dla siebie i jeden dla pozostałych czterech kompanów. Nikt nie ważył się protestować. W milczeniu jedli zamówioną strawę. Dopiero, gdy Aëlve zniknął w swoim pokoju, wymienili między sobą uwagi. „Egoista, cholerny egoista” – mruknął któryś z nich. „Paniczyk musi mieć osobny pokoik.” – Dodał drugi. Oboje przerwali i zbledli, gdy drzwi z sąsiedniego pokoju uchyliły się i wyjrzał z nich „cholerny egoistyczny paniczyk.”
Nie wracali już więcej do tego tematu.

~*~
Wieczorem na polanie rozpalono ogromne ognisko. Iskry strzelały w górę. Dookoła niego tańczyło wielu ludzi, nie tylko młodych. Na skonstruowanym specjalnie na majowe święto podeście przygrywali muzycy. W przerwach między skocznymi piosenkami orkiestry, grali na lutniach i śpiewali trubadurzy. Melvi także wystąpił, podbijając serca ludzi, niedawno ułożoną balladą. Teraz, zadowolony z siebie, częstował się trunkami i jadłem, które było ogólnie dostępne dla wszystkich. Towarzyszyła mu Caerme. Reszta grupy zginęła gdzieś wśród kolorowego tłumu. Lekko oszołomieni alkoholem rozmawiali i żartowali co chwilę. Byli szczęśliwi, podobnie jak większość ludzi leśnego miasteczka Blath.***
Gareth jako pierwszy poprosił Aleeshę do tańca.
- Nie tańczę zbyt dobrze – szepnął jej do ucha. – Ale jakoś sobie poradzimy.
- Na pewno – uśmiechnęła się, odgarniając ręką niesforne kosmyki włosów.
Ujął jej rękę i poprowadził na sam środek parkietu. Świat zawirował, kolory migotały, gdy obracała się w rytm muzyki.
- Gareth! Wszyscy na nas patrzą! A ja nawet dobrze tańczyć nie umiem – jęknęła.
- A niech patrzą. – Odparł, zatrzymując się. Aleesha również przystanęła. Popielatowłosy odgarnął kosmyk, który znów opadł na jej twarz. Zobaczyła błysk pożądania w jego orzechowych oczach.****
Nie wiedziała, kiedy przymknęła powieki. Nie zorientowała się, że muzyka cichnie gdzieś w oddali. Poczuła delikatny dotyk jego warg. Złączyli usta w pocałunku.
Aleesha nie dbała już o zazdrosne spojrzenia innych kobiet. Chciała jedynie jego miękkich ust i pocałunków. Dotyku jego ręki i pieszczoty.
Zaprowadził ją na skraj polany, tuż przy lesie, z daleka od tłumów i natarczywych spojrzeń. Był belletyn. Maj, miesiąc zakochanych. Magiczna data i noc.
- Aleesha... – szepnął Gareth. Nie zdążył dokończyć.
- Ciii... – Przyłożyła palec do ust. – Ja też, Gareth.
Gdyby ktoś zakradł się tamtej nocy na skraj polany, zobaczyłby popielatowłosego mężczyznę, kochającego się z brązowowłosą kobietą. Jeśli udałoby mu się podejść niepostrzeżenie jeszcze bliżej, ujrzałby ubrania, porozrzucane w pośpiechu dookoła nich.
Ale cichych słów kobiety nie mógłby usłyszeć, nawet jeśli podszedłby bardzo blisko.
- Też Cię kocham, Gareth. – Szepnęła Aleesha.

~*~
Aëlve wyszedł z pokoju, gdy już – jak ocenił – zabawa rozkręciła się na dobre. Nie miał ochoty spędzać tego wieczoru samotnie. Bądź co bądź – pomyślał – długo włóczę się sam po lasach i gościńcach.
Przedzierał się przez tłum, wypatrując jakiejś odpowiedniej kandydatki. Z oddali dostrzegł, że trzy dziewczyny przyglądają mu się z uwagą, chichocząc przy tym. Odwzajemnił uśmiech, po czym ruszył dokładnie w przeciwną stronę. Nagle tuż przed nim mignęła burza rudych włosów. Dosyć szybko wyłowił z tłumu ich właścicielkę. Podszedł do tańczących.
- Odbijam – powiedział, ujmując dłoń rudej. Przez moment szatyn, któremu odbił partnerkę, spoglądał na niego wrogo, najwyraźniej chcąc rozpocząć bójkę. Aëlve, prowadząc rudowłosą tanecznym krokiem ruszył w inną stronę parkietu.
Przyjrzał się jej twarzy i szybko zrozumiał swoją pomyłkę. Elfka. Rudowłosa. I złotooka. Taki był opis ludzi, którzy ją widzieli. Do listy trzeba było dodać jeszcze ładna i morderczyni. Zdążył się dowiedzieć, że to ona zabiła tamtego faceta w karczmie. A więc i impulsywna. Ciekawie zapowiada się wieczór – pomyślał. – Zamiast szukać i porywać, można wykorzystać inny sposób. Wszakże ją muszę dostarczyć do Bellatrix żywą. A reszta...
Uśmiechnął się. Oczy zabłysły mu niebezpiecznie.
Reszta nie musi doczekać wizyty w lochach Bellatrix.

~*~
- Jak ci na imię, złotooka? – Zapytał wysoki, jasnowłosy mężczyzna, obracając ją dookoła. Fea uśmiechnęła się. Podobał jej się, a do tego nieźle tańczył.
- Feainne – odpowiedziała, wirując w tańcu. – A z kim mam przyjemność tańczyć?
Nie miała pewności, ale zdawało jej się, że jasnowłosy zawahał się na chwilę. Nie, musiało jej się tylko wydawać.
- Lainwen, Słońce – odparł.
Tańczyli jeszcze długo. Fea straciła całkowicie poczucie czasu. Obracała się, śmiała, odwzajemniała uśmiechy i spojrzenia. Kokietowała. Był maj. Belletyn, święto zakochanych.
- Chcesz odpocząć? – Zapytał jasnowłosy. Skinęła głową. Była już trochę zmęczona. Po Lainwenie jednak nie było widać śladu zmęczenia. Podeszli do jednego ze stołów z jedzeniem i napitkiem. Lain usłużył jej, nalewając wina. Już sięgał po pieczyste, jednak Fea podziękowała. Nie była głodna.
- Więc mieszkasz tutaj? – Spytała, częstując się winem. Nie było zbyt dobre, ale rudowłosa piła o wiele gorsze alkohole w życiu. – Czy też przedzierałeś się przez las?
- Ani jedno, ani drugie. Przyjeżdżam tu kilka razy do roku. Znam ścieżki, więc nie muszę błądzić po lesie. – Odpowiedział. - Mieszkam niedaleko stąd, w innej miejscowości
- W takim razie po co tu przyjeżdżasz? W końcu skoro sam mieszkasz w takim leśnym mieście...
- Otóż nie. Niedaleko stąd, przy głównym trakcie, jest także zwyczajne miasto. Nie taka leśna osada... Nimerlen, może słyszałaś kiedyś?
Fea pokręciła przecząco głową.
- Nigdy jeszcze nie byłam w An’dorze.
- Więc co cię tu sprowadza?
- Ucie... – ruda ugryzła się w język – uciekam od wielkich miast. Chcę się wyciszyć i zobaczyć przy okazji tutejsze okolice...
- Wyciszyć – powtórzył Lainwen. Feainne wyczuła w jego głosie drwinę. Dopiła resztę wina, nie podejmując wątku.
- Mimo wszystko, opłaciło się przyjechać w tym roku na belletyn. – Kontynuował Lain, nie spuszczając z niej wzroku. Fea mimowolnie zadrżała. Owszem, podobał jej się. Wysoki, szczupły... Jasnowłosy... I te jego piękne, zielone oczy. Ale z drugiej strony, puścić się z pierwszym lepszym facetem, spotkanym na festynie? – Usłyszała głos rozsądku. Na niego nałożył się drugi – ale przecież tak długo jesteś sama i błądzisz po lasach i gościńcach... W dodatku to szlachcic, a nie jakiś przybłęda.
Feainne wyrwał z zamyślenia głos rozchichotanych dziewcząt. Jedna z nich pytała o coś Lainwena. Tak, o to, czy dobrze tańczy – dosłyszała. – Bo ona widziała, jak wiruje w tańcu. I chce, żeby ją też tak nauczył tańczyć. Ruda nie zastanawiała się długo.
- Przykro mi, dziewczyno, ale on już jest zajęty. – Powiedziała lodowatym głosem. – I też już kogoś uczy tańczyć. Lain, wracamy na parkiet? – Spojrzała na niego wzrokiem nie znoszącym sprzeciwu.
- Oczywiście, moja droga – odparł, wstając od stołu. Fea obserwowała, jak jasnowłosa dziewczyna czerwieni się ze złości. Odeszli trochę dalej, świadomi, że grupka dziewczyn nadal na nich patrzy.
- Fea... – pierwszy raz zwrócił się do niej zdrobniale. – Nie wiedziałem, że...
- Nic nie mów. – Odparła krótko. – Jeśli nie tego chcesz, to odejdź – przymknęła oczy, czekając w napięciu.
Zadziwił ją kolejny raz. Ujął jej dłoń i poprowadził do wnętrza karczmy. Przez moment rudowłosa myślała, że skieruje się ku schodom, do pokoju na piętrze. Sama z resztą jej drużyny wynajęli tam kilka pokoi. Lainwen zaprowadził ją jednak do pomieszczenia na parterze. Weszła, rozglądając się ciekawie. Po lewej stronie od wejścia stała ogromna szafa na ubrania. Koło niej był stolik, na którym leżała szabla z fantazyjnie rzeźbioną rękojeścią. Fenne przez moment wpatrywała się w nią urzeczona. Było to swego rodzaju arcydzieło. Lainwen złapał jej wzrok.
- Lubisz dobrą broń, co? – Spytał, przekręcając klucz. – Słono mnie kosztowała.
- Jest naprawdę piękna – pogładziła delikatnie rękojeść szabli. – Widzę, że nie tylko ozdobna, ale i użyteczna. Musi być ostra.
- Proszę, proszę. Trafiłem na znawczynię. Być może jutro będziesz mogła zobaczyć to cacko w akcji. – Podszedł do niej i zaczął gładzić jej włosy. Fea chwyciła jego dłoń, odwracając się. Spojrzała w jego oczy, całkowicie zatracając się w zielonym spojrzeniu. Pocałował ją, a ona nie mogła oderwać się od jego ust. Coraz bardziej zaczęła jej dokuczać myśl o samotnym włóczeniu się po gościńcach.
W końcu oddała mu się całkowicie. Tej nocy wiedziała już na pewno, że nigdy nie zapomni jego dotyku, jego spojrzenia, pocałunków i pieszczot. Że nigdy go nie zapomni. Będzie ciągle wracała do tej nocy, pełnej czaru i miłosnego uniesienia.
I już nigdy nie będzie pragnęła nikogo tak bardzo, jak właśnie jego. Westchnęła głośno.
- Och, Lain, proszę, powiedz że nie jesteś tylko snem. Chcę cię widzieć przy mnie, gdy się obudzę...
- Zobaczysz, Fea. Nie zniknę. Będę cię strzegł. – Skłamał.
- Nie chcę zobaczyć dnia.
- Ja też nie.
- Nie marnujmy nocy – odpowiedziała.
Chwilę później znów ją pocałował, chcąc na zawsze zapamiętać jej usta. Usta, jego przyszłej ofiary.
Będzie moją ofiarą – pomyślał – Bellatrix każe ją zabić, jak kazała mi zabijać wielu innych ludzi. Wtedy, gdy nie będzie jej już potrzebna.
Widział w jej oczach coś, co skierowało jego myśli w inną stronę. Coś, co nie pozwoliło mu myśleć o przyjemności przyszłego mordu. Widział to, ale nie mógł tego odwzajemnić. Ten błysk... pożąda czy kocha? Naiwna. Nie wie, że jest tylko kolejną kochanką na kolejną noc. A może na kilka nocy? Zależy, jak szybko dotrzemy z powrotem do Sequisse. I jak szybko minie magiczna moc majowego Belletyn.
Zanurzył dłoń w jej włosach, rozkoszując się chwilą.


_ _ _ _ _ _ _
* - Zachować tedy pozwól wspomnień skarb
I czarodziejski kwiat
Miłości zakład twej i znak
Kroplami rosy niby łzami posrebrzony...

z [link widoczny dla zalogowanych]
** - Nie wklejałam całości. „Łzy” – [link widoczny dla zalogowanych]
*** - starsza mowa, „Kwiat” (ewentualnie „Kwiatuszek” ^^)
**** - jaki był kolor oczu Garetha? Założyłam, że orzechowy, bo ładnie brzmi xD
P.S. Tak, orzechowy, a raczej brązowy. Pres potwierdziła:)
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Czw 16:28, 16 Lis 2006  
Ettariel Ancalimë
(Nie)legalna Wampirzyca
(Nie)legalna Wampirzyca


Dołączył: 06 Cze 2005
Posty: 1951
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Haremu Aëlvego


Niebo było wyjątkowo bezchmurne tej nocy.
Na polanie stała wysoka postać. Delikatne powiewy wiatru marszczyły lekko jej jasnobłękitną suknię, lśniącą delikatnie w blasku gwiazd. Długie ciemne włosy falowały lekko. Gdyby ktoś podkradł się na tyle blisko, by móc ją zobaczyć i jednocześnie nie zostać dostrzeżonym, ujrzałby może jasną twarz uniesioną w górę. Postać zdawała się patrzeć w niebo. Po chwili uniosła ręce. I zaczęła śpiewać. Na początku bardzo cicho. Ptaki umilkły, a drzewa zdawały się nasłuchiwać. Nikt oprócz nich nie słyszał tej pieśni, coraz głośniejszej i coraz bardziej melodyjnej. Nikt nie marnował czasu na podkradanie się w majową noc Belleteyn.
***
Melvi kołysał się na granicy jawy i snu. Czubki drzew zlewały się w jego półprzymkniętych oczach z granatowym niebem, a gwiazdy to pojawiały się, to znikały.
Szepczący mu do ucha głos zdawał się kołysanką. Głos, który znał. Od dzisiaj. Który od pierwszego usłyszanego od jego właścicielki słowa nieodparcie kojarzył mu się z szumem leśnego strumienia.
- Śpij, jasnowłosy – nucił głos, a jednocześnie mała ręka dotknęła delikatnie jego ramienia. – Śpij, mój trubadurze.
Melvi uśmiechnął się, powoli zapadając w marzenia senne.
***
Erredin obrócił się na bok i wsparł się na łokciu. Chciał lepiej widzieć Essi, która leżała obok na szerokim łóżku. Mógłby na nią tak patrzeć godzinami. Na ostre rysy twarzy, blade pełne usta. Na szczupłe i niemal białe ciało, zdające się promieniować delikatnym blaskiem w gasnącym świetle gwiazd. Na burzę kruczoczarnych włosów rozrzuconych malowniczo na poduszce.
I te oczy, bardziej granatowe niż niebo tej nocy. I bardziej rozgwieżdżone. Najdziwniejsze i najbardziej niezwykłe oczy na świecie.
Essi westchnęła głośno. Oboje milczeli. Zza okna dobiegały przytłumione pijackie śpiewy ostatnich uczestników zabawy, dla których najwyraźniej zabrakło partnerek. Albo żadna ich nie zechciała. Popisom wokalnym o wątpliwej wartości akompaniowały trele ptaków dochodzące z otaczającego osadę lasu.
Nagle Essi uniosła się na łokciach i spojrzała ostro na czarodzieja.
- Mówiłam ci – syknęła – żebyś tego nie robił. Mówiłam ci, że nie znoszę, jak ktoś czyta mi w myślach!
Jej głos nabrał wyjątkowo nieprzyjemnego tonu.
- Wciąż masz mnie za kogoś obcego? – spytał chłodno.
- To nie ma znaczenia.
- Ma.
Prychnęła jak kot i obróciła się na bok, plecami do niego. Leżeli jakiś czas w milczeniu.
Patrzył na dwie wąskie, jasne smugi biegnące po jej plecach niemal na całej długości. Wyglądały trochę jak blizny, ale nie były to blizny. Wiedział, co to jest.
- Essi?
Nie odpowiedziała.
Delikatnie przesunął palcem po jednej z białych smug.
- Czy to boli?
- Jak nic na świecie – mruknęła niechętnie. - Tak samo za każdym razem, kiedy wyrastają. Przyzwyczaiłam się. – Wzruszyła ramionami. – To pewnie coś z genami. Taki los mieszańca.
Bezbłędnie wyczuł niechęć w jej głosie. Bardziej demonstracyjną niż prawdziwą.
- Niepokoję się – powiedziała nagle, po kilku długich chwilach milczenia. – Erredin... Zawsze miałam swoje życie pod kontrolą, sama nim kierowałam. Tak mi się przynajmniej wydaje. A teraz... Nie poszłam na zachód, tam gdzie powinnam. Coś mnie przed tym powstrzymało. Nie wiem, czy zrobiłam dobrze czy źle. Ktoś kieruje moimi krokami.
- Cáerme. – szepnął czarodziej. – Przeznaczenie. Nie masz pojęcia, jak sztylet, który dostał się w ręce Feainne, potrafi wpłynąć na bieg wydarzeń. To dawna magia, Verisso, podobna do mocy twojej rasy... a jednak inna. Potężna moc jego twórcy zdołała zawrzeć w tym sztylecie przeznaczenie. On jest przeznaczeniem. Cáerme gláeddyv.
- Miecz Przeznaczenia – powtórzyła cicho. – Posiadła władzę nad Przeznaczeniem. Wszystkie legendy, podania i opowieści są zgodne, że była tylko człowiekiem. Zwykłym człowiekiem. Żadnej elfiej krwi, żadnych ponadnaturalnych zdolności. I temu zwykłemu człowiekowi udało się posiąść tak wielką moc. A potem ją, potężną istotę, która zawładnęła Przeznaczeniem, tak po prostu pojmano i spalono na stosie, razem z pozostałą dwójką. Kim ona była?
- Są różne przypuszczenia. Jedni twierdzą, że obrzędy i badania, jakie prowadziła Cáerme razem z Aine i Deithem sprawiły, że dziewczynę opętał jakiś demon. Inni uważają, iż pobierała nauki u tajemniczego Azaela, ponoć najpotężniejszego maga tamtych czasów. O nim samym jednak niewiele wiadomo. Jest wiele innych hipotez, niektóre idiotyczne, inne całkiem sensowne. Jedna z nich jest zastanawiająca. Nie ukończyłem jeszcze szkoły dla czarodziejów, kiedy zacząłem się interesować tą opowieścią. W pewnej starej księdze, białym kruku, traktującej o niewyjaśnionych zdarzeniach w historii magii, znalazłem rozdział Ujarzmienie Przeznaczenia, a w nim opis mniej więcej takiej treści: Świadek naoczny, zaufana osoba, ujrzał na wzgórzu w pobliżu miasta istotę jaśniejącą niezwykłym światłem. Z tułowia wyrastały jej potężne skrzydła o blasku srebrnym jak światło księżyca. Jej oczy były jak dwie gwiazdy, a na twarzy białej niby śnieg był wyraz srogiej zawziętości. W dłoni uniesionej wysoko trzymała sztylet, tu następuje opis sztyletu, jak już się domyślasz, idealnie pasujący do przedmiotu naszych aktualnych kłopotów. Anonimowy autor stawia tezę, że istotą tą była właśnie Cáerme.
Verissa od dłuższej chwili leżała nieruchomo, podobna do jednej z alabastrowych figur rzeźbionych niegdyś przez elfy, jakby zastygła w niemym zdziwieniu.
- Srebrne skrzydła – rzekła z niedowierzaniem. – Jesteś pewien, że w opisie były właśnie srebrne skrzydła?
- Najzupełniej. Czytałem to chyba z tysiąc razy, starając się wszystko lepiej zrozumieć. Może patrzącemu tylko wydawało się, że skrzydła były srebrne. Może tak naprawdę były białe. Zresztą, ta wersja tej legendy jest najmniej wiarygodna. Nie dość, że świadek anonimowy, to nieznany jest nawet sam autor. To, co połączył w całość to tylko domysły – a zdaniem niektórych wymysły – i strzępy różnych, pozornie nie powiązanych wydarzeń. Jednak ta wersja, nie okrojona, nie poprawiana, nawet nie przepisywana... najbardziej do mnie trafiła.
- Zakładamy więc – podsumowała Essi – że twórczyni sztyletu była aniołem. I to na dodatek, jeśli wierzyć świadkom i księgom, Srebrnym Aniołem. Słyszałam o nich tylko tyle, że jest ich niewielu. I że mają wielką moc. Czy to założenie wiele upraszcza? Czy jeden anioł, nawet tak potężny, byłby w stanie przejąć panowanie nad Losem?
Oboje zamilkli, nie znajdując odpowiedzi. Milczeli bardzo, bardzo długo. Niebo szarzało, czerń nocy ustąpiła szarości, która wyłoniła z mroku zarysy chat i drzew.
- Chciałabym, żeby to wszystko jakoś się ułożyło.
- Ułoży się, Essi. Na pewno się ułoży.
Przysunął się do niej i objął ją. Poczuła jego usta na szyi, na ramieniu. Jego dłoń przesunęła się z jej biodra na udo.
Szarość świtu jaśniała z wolna, w lesie zaśpiewał skowronek.
- Erredin...
- Mhm?
- Przesuń się trochę... Nie, w drugą stronę.... O, tak. Tak dobrze. Oooch...
Osadę Blath oświetliły pierwsze promienie słońca.
***
Jeden z pierwszych promyków bezgłośnie zapukał do okna i nie czekając na zaproszenie, oświetlił niewielką izbę sypialną na parterze. Aëlve otworzył oczy i spojrzał na leżącą obok rudą elfkę. Spała. Ostrożnie, żeby jej nie obudzić, wysunął się z objęć rudej i wstał. Patrzył na nią przez chwilę, chłonąc jej widok we wschodzącym świetle dnia. Na nagie, idealnie proporcjonalne ciało i ognistorude włosy rozrzucone wokół owalnej twarzy. Długie rzęsy rzucały na policzki rozedrgane cienie.
Była...
Piękna to mało powiedziane. Była wyjątkowa.
Jej pech, że nie pożyje długo.
Oderwał w końcu wzrok i zabrał się do przeszukiwania rzeczy Feainne. Sztyletu nie było. Musiał go mieć ktoś inny z tej ich drużyny. Najpewniej Desiree, albo tamten elf, którego imienia Aëlve nie znał, a którego widział wieczorem tańczącego z intrygującą czarnowłosą kobietą.
Aëlve pomyślał chwilę. Lubił wioskę Blath. Kiedy po wykonaniu jakiegoś zlecenia przychodziło utaić się na jakiś czas, wioska Blath była wprost idealnym miejscem. Dlatego Aëlve nie chciał zakłócać spokoju jej mieszkańców. Zdawał sobie bowiem sprawę, że jeśli chciałby odebrać sztylet Desiree albo tamtemu elfowi, bez zakłócania spokoju się nie obejdzie. Zdecydował, że pojedzie za nimi i będzie wypatrywał najdogodniejszego momentu.
Wyszedł, aby wydać swoim ludziom odpowiednie polecenia.
***
Szarka siedziała w karczmie. Nic nie jadła. Popijała tylko piwo małymi łyczkami i patrzyła gdzieś przed siebie. Musiała przyznać, że picie i puszczanie się nie były najlepszymi środkami na pokonanie jej problemu, ale przynajmniej pozwalały zapomnieć. Na jakiś czas.
Mrużąc oczy, obserwowała jasnowłosego mężczyznę, którego wczoraj widziała tańczącego z Feainne. Szła o każdy zakład, że na tańczeniu się nie skończyło. Nic dziwnego, w Belleteyn wszyscy szli na całość.
Była przygnębiona i wściekła.


Ostatnio zmieniony przez Ettariel Ancalimë dnia Pią 18:09, 22 Gru 2006, w całości zmieniany 2 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Czw 20:43, 21 Gru 2006  
Presea
Poszukiwacz Przygód
Poszukiwacz Przygód


Dołączył: 26 Cze 2005
Posty: 233
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Lublin


Promienie słońca obejmowały coraz większą część pokoju. Powoli, jakby po chwili wahania, zajęły miejsce, które jeszcze kilka minut temu zajmował Aëlve obejmując Feainne ramieniem. Złote refleksy rozbłysły na lokach elfki. Poczynając sobie coraz śmielej światło dnia spłynęło na jej zamknięte powieki.
Fea westchnęła cicho i otworzyła oczy.
– Jesteś tu – stwierdziła uśmiechając się do Aëlvego. Mężczyzna siedział na krześle i wpatrywał się w nią intensywnie.
– Wątpiłaś w to?
– Nie – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Wiedziałam, że mnie nie zostawisz.
Aëlve uśmiechnął się lekko i spojrzał w okno.
– Przykro mi to mówić, ale będę musiał cię opuścić – powiedział smutno.
Fea spojrzała na niego z niedowierzaniem. Aëlve podniósł ze stołu wąski kawałek papieru i podał go dziewczynie.
Lainwen, przeczytała. Przestań się włóczyć po wsiach i wracaj tu natychmiast, bo ten gówniarz mnie podziurawi. Duny.
– Obowiązki wzywają? – Spróbowała zgadnąć.
Aëlve skinął głową i wyjaśnił:
– Niedaleko stąd znajduje się dwór pewnego hrabiego. Zwykłem pracować tam jako nauczyciel fechtunku jego syna. Muszę przyznać, że chłopak ma talent i to niewiarygodny. A że pobiera nauki u mistrza, mniemam, że może być z niego prawdziwy artysta w tej dziedzinie.
– U mistrza? – prychnęła Fea. – Skromny jesteś.
– Lubię to, co robię i robię to, co lubię – powiedział i była to najczystsza prawda. Zaraz jednak wrócił do wymyślonej bajeczki. – Teraz jest tam mój przyjaciel.
– Też mistrz? – wtrąciła się Fea. Owinęła się prześcieradłem i przysiadła na kolanach Aëlvego.
– Hmm. Powiedzmy, że trochę mu do tego poziomu brakuje – rzucił Aëlve obejmując elfkę. – A teraz jęczy, że dzieciak mu daje popalić.
– Lain... Musisz jechać?
– Muszę. Ale wrócę do ciebie, obiecuję.
– Ale... – Fea zawahała się przez chwilę. – Ja nie zostanę tu długo. Pewnie dziś wyjedziemy.
– Do Ancelstierre? – zapytał, a widząc pytające spojrzenie elfki dorzucił: - Najbliższe miasto. Jakieś trzy dni drogi stąd. Nie wiesz, jak długo tam zabawicie?
Fea zastanowiła się.
– Pewnie dłużej niż tu.
– W takim razie umówimy się tam za tydzień. Wieczorem, na głównym placu.
– A jeżeli już nas tam nie będzie?
– Ancelstierre jest dużym miastem. Łatwo można zniknąć w tłumie. Nie zostaniecie pozwiedzać?
Feainne roześmiała się uspokojona jego planem.
– Lain?
– Tak, Słońce?
– Nie widziałeś mojej bluzki?
– Chyba wpadła za szafę.

~*~

Fea pojawiła się na śniadaniu w wyjątkowo dobrym humorze.
Przy stole siedziało już niemal całe towarzystwo, brakowało tylko Melviego.
– Fea, zlituj się – jęknęła na powitanie Desiree. – Pół nocy spędziłam z głową pod poduszką. Następnym razem bądź łaskawa być nieco ciszej.
Aleesha spojrzała pytająco na Feainne, a Gareth wbił wzrok w ścianę i usiłował nie parsknąć śmiechem. Jedynie Caerme obojętnie dziubała widelcem posiłek.
– Zazdrościsz? – rzuciła lekko elfka siadając obok Caerme i sięgając po świeże pieczywo.
W tej chwili do karczmy wszedł Melvi, więc Elfka nie miała możliwości odpowiedzieć na pytanie.
– Konia kupiłem – zakomunikował towarzyszom. Widząc zszokowane spojrzenia wyjaśnił: - Wy mnie w ogóle nie doceniacie.
Desiree musiała przyznać mu rację. Podczas ich krótkiej znajomości zdążyła się przekonać, że Melvi ma cudowny głos, nic więc dziwnego, że tyle zarobił podczas jednego wieczoru.
– Essi? – zwróciła się do siedzącej obok Verissy. – Jakie mamy plany na dzisiaj?
– A właśnie – podchwyciła zapytana i nieco zniżyła głos, aby nie usłyszał jej nikt niepowołany. – Jedziemy do Ancelstierre, najbliższego miasta. Kupiłam już mapę… - Essi sięgnęła do torby i rozłożyła na stole nieduży kawałek papieru. – Widzicie? Tu jesteśmy teraz. – Wskazała na małą kropkę w środku lasu, a następnie jej palec przesunął się nieco bardziej na południowy wschód. – A tu jest Ancelstierre. Podobno to duże miasto, więc będziemy mogli się tam zaszyć i pomyśleć, co dalej. Poza tym Erredin twierdzi, że jest tam całkiem spora biblioteka.
– Ja nie mam nic przeciwko – powiedziała Feainne. – Może zgubimy tych, co depczą nam po piętach.
– Czyli musimy się zbierać – stwierdziła Desiree.
Wstali od stołu i skierowali się na piętro, do zajmowanych przez siebie pokoi. Na dole została tylko Caerme, która kończyła posiłek. Poza tym nie miała ochoty na niczyje towarzystwo.

~*~

Aëlve stał w cieniu jednego z budynków niedaleko karczmy, w której zatrzymał się poprzedniego wieczoru. Miał stąd doskonały widok na wyjście. Przed południem przed gospodą zaczęła się mała krzątanina – chłopcy stajenni osiodłali siedem koni, mocowano juki. Następnie pojawiła się grupa ludzi. Aëlve powiódł wzrokiem po wszystkich. Znał ich rysopisy, wczoraj podczas zabawy wypatrzył ze trzy osoby, ale po raz pierwszy widział ich wszystkich razem.
Feainne… Ją już znał, więc przyjrzał się pozostałym. Ciemnowłosa elfka, czarnowłosa kobieta, wysoki kasztanowo włosy elf, jakiś nieporadny blondyn, dziewczyna z krótkimi włosami…
Gareth, pomyślał w pewnym momencie.
Spotkał Garetha kilka lat temu, kiedy ten dopiero przyłączył się do Horna. Aëlve nigdy nie miał Horna za wybitnego specjalistę, ale musiał przyznać, że na nauczyciela się nadawał. A ponieważ Gareth wydawał się być bardzo pojętny i zdeterminowany, Aëlve doszedł do wniosku, że Horn mógł go jednak czegoś nauczyć.
Od tego czasu Gareth bardzo się zmienił – wydoroślał. Aëlve uznał, że musi mieć go na oku.
Następnie zatrzymał wzrok na młodej dziewczynie i przyjrzał się jej z zainteresowaniem. Nagle osłupiał. Przecież to Wilczyca Szarka! przemknęło mu przez głowę. Miał nadzieję, że obiecywane za nią nagrody nadal są tak wysokie, jak były jeszcze kilka miesięcy temu.

~*~

Melvi wsiadł na konia i ostatni raz zerknął na plac, gdzie w nocy odbywała się zabawa. O tak, to był jego żywioł. Uwielbiał takie święta jak Belletyn – mógł wtedy śpiewać, deklamować wiersze i zarabiał kilka razy więcej niż zazwyczaj.
Bard westchnął ciężko i ruszył za pozostałymi. Żal mu było opuszczać to miejsce. Jak na leśną osadę było tu bardzo miło, publika dopisywała. Chociaż z drugiej strony mogło to być winą majowego święta.
Jedyne, co go niepokoiło to intrygująca dziura w pamięci.

~*~

Jechali prawie cały dzień wzdłuż głównego traktu prowadzącego z Ancelstierre do Sequisse. Erredin uznał, że tak będzie lepiej. Dotrą szybciej do miasta i nie będzie ryzyka, że pobłądzą klucząc leśnymi ścieżkami.
Mijali niewielu podróżnych, którym czarodziej dyskretnie „sugerował”, co lepiej pamiętać, a o czym zapomnieć.
Dopiero przed zmrokiem wjechali głębiej w las, aby rozbić obóz. Noc była ciepła, bezchmurna. Zdawało się, że lato na dobre zagości w Aeviss. Księżyc świecił jasno, więc uznali, że nie ma sensu rozpalić ogniska i zdradzać tym samym swojego położenia.

~*~

– Gareth!
– Tak?
– Oddaj!
– Ale co? – zapytał z figlarnym błyskiem w oku. Aleesha uwiesiła się na ramieniu chłopaka próbując opuścić je na dół. Gareth spokojnie przełożył trzymany w dłoni przedmiot do drugiej ręki.
– Nie to nie – obruszyła się Aleesha i odeszła kilka kroków. Zaraz jednak zawróciła i biegiem ruszyła w kierunku Garetha. Przez myśl przemknęło jej, że specjalnie dał się zaskoczyć.
Gareth upadł na ziemię a Aleesha usiadła na nim okrakiem.
– I co teraz? – zapytała sięgając po trzymany przez chłopaka medalion
– I nic – odpowiedział Gareth przekręcając się na bok tak, że teraz Aleesha leżała na ziemi. Przytrzymał jej ręce tak, że nie była w stanie się ruszyć. Jeszcze raz spróbowała się wyrwać, ale w końcu dała za wygraną.
– Wgrałeś – powiedziała w końcu i uśmiechnęła się szeroko.
– Miło – rzekł Gareth zbliżając swoją twarz do jej twarzy. – A co za to dostanę?
– Zgadnij – powiedziała Aleesha i pocałowała go. Gareth w końcu uwolnił jej ręce, więc Aleesha wplotła palce w jego włosy. Dłonie chłopaka rozpoczęły wędrówkę po ciele Aleeshy.
Nagle w pobliżu rozległ się trzask łamanej gałązki. Aleesha i Garreth z niepokojem spojrzeli w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Kilka drzew dalej stał nieco spłoszony Melvi. Gareth westchnął z rezygnacją.
– Hmm… Wybaczcie, że przeszkadzam – powiedział Melvi. Nie wiedzieć czemu mówił szeptem. – Wracałem do obozu i coś musiało mi się pomylić. To w tamtą stronę tak?
Aleesha pokręciła głową i wskazała przeciwny kierunek.
– Aha… Dzięki. To ja już sobie pójdę, nie przeszkadzajcie sobie – rzucił trubadur i zniknął wśród drzew.
– Musimy sobie znaleźć drzwi z zamkiem – stwierdził Gareth, kiedy Melvi oddalił się na wystarczającą odległość.
– I porządne łóżko – dodała Aleesha wyciągając spod pleców jakiś kamyk.
– Zajmiemy się tym w Ancelstierre – powiedział Gareth wesoło. – Na czym to skończyliśmy?
Aleesha roześmiała się głośno.
– Chyba na tym – powiedziała i pocałowała go ponownie.

~*~

Desiree pogładziła swojego konia po szyi. Zwierzę parsknęło cicho i spojrzało na elfkę wielkimi czarnymi oczami.
– Cicho, piękna… - uspokoiła klacz Dessie. – Nic ci nie grozi. No, chyba, że przeklinające krzaki – dodała już głośniej, a po chwili z gąszczu wyszedł Melvi otrzepując się z połamanych gałązek.
– Pieprzona dzicz – mamrotał.
– Znowu straciłeś orientację? – zapytała ze śmiechem Desiree.
– Ano. Jeżeli kiedyś zostanę królem, to każę wykarczować wszystkie lasy.
– Sądzę, że mogłoby się to komuś nie spodobać. Elfom, na przykład. Lasy są dla nas bardzo ważne.
Melvi wpatrzył się w nią obrażonym wzrokiem.
– To przynajmniej poustawiam drogowskazy co sto kroków. Aha… Gareth i Aleesha pewnie długo nie wrócą… Bynajmniej nie dlatego, że się zgubili. Dobranoc, Dessie.
– Dobranoc, Melvi…
Desiree ponownie pogładziła klacz, po czym odwróciła się w kierunku obozu. Prawie wszyscy już spali. Desiree westchnęła i cicho podeszła do Feainne. Elfka nawet się nie poruszyła.
Sztylet, który Desiree nosiła przy pasku, również nie zareagował. To ją nieco martwiło. Od dwóch dni zachowywał się jak najzwyczajniejszy w świecie nóż. Nasuwało się jej tylko jedno prawdopodobne przypuszczenie – najwyraźniej robili wszystko tak, jak chciało Przeznaczenie.
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Nie 15:32, 04 Lut 2007  
Ettariel Ancalimë
(Nie)legalna Wampirzyca
(Nie)legalna Wampirzyca


Dołączył: 06 Cze 2005
Posty: 1951
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Haremu Aëlvego


Wszyscy spali, a Desiree wciąż siedziała przy ognisku. Rozmyślała. I wspominała.

Szczęk broni, krzyk.
- Na nich! Bij nieludzia!
- Przeklęte elfy!
Przeraźliwy wrzask mordowanych. Płacz dzieci.
- Dessie! Dessie, co się dzieje?
- Ciii... Nie płacz, Sani. Wydostaniemy się stąd, obiecuję ci. – Desiree bierze dziewczynkę na ręce i pospiesznie wynosi ją z domu. Wokół płacz i krzyk, skargi umierających. Elfka biegnie przez miasteczko z małą siostrzyczką w ramionach, coraz więcej domów staje w ogniu. Desiree modli się bezgłośnie do bogów.
Oszczędźcie go, błagam, oszczędźcie...
- Mavieeeel!!!
Maviel walczy, otoczony sporą grupką ludzi. Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, ich spojrzenia spotykają się, Desiree widzi strzałę lecącą prosto w jego kierunku. Maviel obraca się...
Za późno.
- Nieeeeeee!!!
Elfka klęka, nie zważając na walczących, na ziemię przesiąkniętą krwią. Krwią elfów.
- Dessie – zimna ręka umierającego ściska słabo jej dłoń. – Uciekaj. Nie zostawaj tu dłużej. Zabieraj małą... Dessie... ucie...kajcie...
Desiree nie płakała. Trwała w odrętwieniu, nie wiedziała jak długo. Zdawało jej się, że była to cała wieczność, ale nie mogło to być więcej niż kilka chwil. Pochyliła się i pocałowała sine, lodowate usta. Mała Saraniel szlochała głośno, przytulona do siostry.
- Zobaczcie, tu ktoś jest! – usłyszała głos. – To elfka! Żegnaj się z życiem, przebrzydła wiedźmo!
Zerwała się błyskawicznie i sięgnęła po miecz, gotowa bronić małej.
Obiecała jej przecież, że się wydostaną.
Nie dotrzymała obietnicy.
Ostatni raz widziała Saraniel biegnącą w kierunku lasu, jej ciemne włosy powiewały jak żałobny welon.
Nie zobaczyła jej już nigdy więcej.


Desiree zamrugała i przetarła oczy. Musiała się zdrzemnąć na chwilę. Ogień powoli dogasał. Elfka rozejrzała się. reszta drużyny spała spokojnie. Tylko jedno legowisko było puste.
To, na którym wcześniej spała Essi.
Elfka wzruszyła ramionami. Pewnie obudziła się i poszła za potrzebą, jak spałam. Albo szuka drewna do ogniska.
Essi jednak długo nie wracała i Desiree mimowolnie zaczęła się zastanawiać. Gdzie też się włóczy ta kobieta zamiast nabierać sił do dalszej drogi? Desiree przypomniała sobie Sequisse i ucieczkę z płonącej oberży. Skrzydlatą postać, która spłynęła nagle z nieba, wprawiając je wszystkie w osłupienie. Tajemnica. Tym właśnie była Essi. Tajemnicą, której nawet Desiree nie mogła pojąć do końca.
Elfka poczuła jak zamykają jej się oczy i w końcu zapada w zasłużony sen.
*
- Desiree! Desiree, wstawaj! – ktoś delikatnie nią potrząsał. Feainne. Desiree z niejakim zdumieniem zdała sobie sprawę, że od kilku dni ruda elfka była cała w skowronkach i rozpromieniona jak prawdziwe słońce.
Okazało się, że Essi wciąż nie było.
Nie wróciła do tej pory?, zastanawiała się Desiree. Zastanawiała się, jakie to sprawy może mieć do załatwienia w tej bezludnej okolicy i przypomniała sobie, że Essi zniknęła już wcześniej, bodajże podczas podróży do Sequisse. Nie było jej cały dzień. Miałyśmy wtedy pretensje do Fei, że jej nie zatrzymała, przypomniała sobie elfka. Że nie kazała się tłumaczyć.
Zaufanie - tego nam brakowało.
Czy teraz mamy zaufanie do siebie nawzajem? Czy mogłabym bez wahania powierzyć im swoje życie?
Na to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć.
- Gdzie jest Essi? – to Aleesha.
- Nie wiem – szepnęła. – Poszła gdzieś w nocy i od tej pory jej nie widziałam.
- Jak to poszła? Opóźnia podróż! – rozległy się pretensje.
Desiree podniosła głowę i napotkała wzrok Erredina. Chciała coś powiedzieć, ale westchnęła tylko i pokręciła głową.
- Jakiś problem? – kobiecy alt, który rozległ się za jej plecami był dobrze słyszalny, bynajmniej nie dlatego, że słowa zostały wypowiedziane głośno.
- Po co te awantury? – Essi zmrużyła oczy podchodząc do karej klaczy Elaine i pogładziła lśniącą sierść zwierzęcia. – Mam prawo wymknąć się na nocny spacer, jeśli zechcę. A teraz ruszajmy, bo opóźniacie podróż.
Nie zwiedziesz mnie tak łatwo, pomyślała Desiree. Dostrzegła, że Verissa jest bledsza niż zwykle. Była również pewna, że zaszła jakaś zmiana w jej oczach – zmiana, której ona, Desiree, nie widziała, bo anielica uparcie unikała jej wzroku.
Wiedziała, że Erredin też to wszystko zauważył.
*
Feainne westchnęła. Z nudów po raz kolejny już przeżywała w myślach każdy szczegół nocy spędzonej z Lainwenem. Gdyby ją oszukał, gdyby miała go już więcej nie ujrzeć – źle się poczuła na samą myśl o tym – zostałoby jej po nim tylko to wspomnienie. Wspomnienie dreszczy, które wywoływało w niej każde jego dotknięcie, wspomnienie wybuchów szalonej rozkoszy. I jego oczu – jasnozielonych, z chłodnymi iskierkami.
Gdyby nie była tak w niego zapatrzona, dostrzegłaby w tych oczach wyrachowanie i szaleństwo.
- Daleko jeszcze do tego Ancelstierre? – zapytała.
Desiree spojrzała na nią z lekkim rozbawieniem.
*
Pierwsze podmiejskie osady przywitały ich, wyłaniając się nagle zza ciemnej ściany lasu. Były uderzająco podobne do wioski Blath, tylko bardziej cywilizowane i gęściej zaludnione. Melvi w końcu mógł odetchnąć z ulgą. Zaczynał już bowiem okazywać coraz większe zniecierpliwienie ciągłym kluczeniem krętymi ścieżkami i gubieniem drogi w tej dziczy (wprawdzie zaprzestał tego, odkąd, ledwie po opuszczeniu Blath, Essi zagroziła w bardzo obrazowy sposób, co mu zrobi, jeśli się nie zamknie. Ale wiedział swoje). Nie tylko jemu zresztą poprawił się humor na widok zabudowań. Twarze całej ósemki wyraźnie pojaśniały.
Mieszkańcy zdawali się całkowicie ich ignorować, jednak Erredin ostrzegł wcześniej resztę drużyny.
- Pozornie nie będą zwracać na was uwagi, lecz uważajcie na to co mówicie. Mam na myśli zwłaszcza was – zwrócił się do Aleeshy, Garetha, Szarki i Melviego. – Ludzie też zamieszkują te tereny, ale nie jesteście traktowani na równi z nimi. We wsiach wędrowcy są nie więcej niż tolerowani. Dopóki milczą.
Rzeczywiście, nawet ludzie, którzy zamieszkiwali wioski w pobliżu, wydawali się całkowicie obojętni, Essi dostrzegła jednak uważne, lustrujące, a nawet po części wrogie zerknięcia. Czuła, że ich obserwowano.
Do miasta dotarli następnego dnia. Od tej pory droga była prosta i nie budziła wątpliwości, podróż więc nie zajęła im długiego czasu.
- Przed nami Ancelstierre – odezwał się Erredin.
- To? – wyraziła zdziwienie Aleesha. – Z daleka wygląda jak skupisko wsi.
- Stąd nie widać całego miasta – wyjaśnił czarodziej. – Część jest zasłonięta przez las.
- Ale gdzie są mury obronne? Wielkie bramy? – nalegała dziewczyna.
- Mury obronne? Ten gęsty las zastępuje je co najmniej podwójnie. Działają tu czary mające na celu zmylić nieproszonych gości. Mieliście szczęście, że znam nie tylko te tereny, ale też wiele zaklęć, które tu zastosowano. Część z nich jest dziełem mojego przyjaciela, który od jakiegoś czasu tu mieszka. Inaczej podzielilibyśmy pewnie los tych nieszczęśników, których kości widywaliśmy po drodze.
Melvi wzdrygnął się na samo wspomnienie tych upiornych szkieletów, bielejących miejscami wśród leśnego poszycia.
*
Miasto Ancelstierre było w samej rzeczy niezwykłe. Nie przypominało żadnego z miast wybudowanych przez ludzi. Jak zauważyła Aleesha, nie posiadało murów obronnych, a bramy służyły raczej ozdobie. Ancelstierre zewsząd otoczone było lasem tak gęstym i ciemnym, że niemal nie do przebycia. Jego mieszkańcy nie prowadzili handlu bezpośrednio z innymi miastami, ale wysługiwali się w tym celu okolicznymi wioskami. Dlatego też mało osób znało jego położenie i wiedziało jak tam trafić.
Ponadto Ancelstierre wyróżniało się układem ulic. Podczas gdy w innych miastach biegły równolegle do siebie i przecinały się pod kątem prostym – przy czym niektóre z ulic schodziły się na głównym rynku, tu nikt nie próbował sobie wyobrażać, w jakim stanie odurzenia była osoba, która to wszystko wymyśliła. Wąskie, malownicze uliczki wiły się jak węże w napadzie drgawek, a placów (w porównaniu do ulic, dość obszernych) było tyle, że nie mogło być mowy o wyznaczeniu głównego rynku.
Ogólnie rzecz biorąc, Ancelstierre było pełne osobliwego uroku, który natychmiast zawładnął przybyszami. Caerme wzdychała, Aleesha z podziwem kręciła głową, Melvi rzucał przychylne komentarze i szczerzył się do przechodzących dziewcząt (które były głownie elfkami, półelfkami, driadami lub też nawet wyglądały na nimfy i inne leśne stworzenia).
- Ślicznie tu – Essi odezwała się pierwszy raz od chyba dwóch dni. Do tej pory była posępna, nadąsana i jakby zmartwiona, lecz widok tego miasta, tych kolorowych domków i kamieniczek, sklepików, kramików i ogródków nie mógł nie poprawić jej humoru.
- Jak długo tu zostaniemy? – chciała wiedzieć Aleesha.
- Chyba nie musimy się spieszyć – rzuciła swobodnie Feainne. – Wydaje mi się, że gdzie jak gdzie, ale tu możemy czuć się bezpieczni.
Desiree po raz kolejny zwróciła uwagę na doskonały humor i błyszczące radością oczy jej rodaczki, rozglądającej się jakby niecierpliwie na wszystkie strony. Tym razem zaczęła się poważniej zastanawiać, co też knuje ta nieobliczalna wariatka.
- Gdzie się zatrzymamy? Mówiłeś, Erredin, że masz tu znajomego...
- Owszem. Szczerze mówiąc, nie wiem, gdzie mieszka, gdyż nie byłem tu odkąd się wprowadził... Ale mam nadzieję spotkać go w pewnym miejscu.
Pewnym miejscem okazała się sporych rozmiarów karczma o nazwie Oko smoka, którą czarodziej bez trudu odnalazł w plątaninie uliczek. Musiał tu niegdyś często bywać.
Wnętrze karczmy było urządzone ze smakiem, w ciepłych, przyjaznych barwach, a gwar rozmów, w przeważającej mierze w Starszej Mowie i przeróżnych odłamach języków elfów, krasnoludów, niziołków, driad i innych nieludzi, zlewał się w jedno harmonijne brzmienie. Kilka osób podniosło głowy na ich wejście, ale zaraz wróciło do swoich spraw. W mieście bardziej tolerancyjnie niż we wsiach odnoszono się do nielicznych obcych. Poza tym drużyna złożona z elfów i ludzi była traktowana bardziej jak swoi. Jeden tylko młody mężczyzna nie tylko nie oderwał od nich wzroku, ale uśmiechnął się z daleka, napotkawszy wzrok Erredina.
- Oto i jesteś – przywitał go radośnie, kiedy już czarodziej przecisnął się między stołami i dotarł do przyjaciela. – Wiedziałem, że się zjawisz któregoś dnia.
Uścisnęli się, i mężczyzna przyjrzał się uważnie towarzyszącej elfowi grupce.
- Malowniczą drużynę prowadzisz – roześmiał się. – I to prawie same kobiety. Siadajcie, nie stójcie tak. Zaraz dostaniecie coś do jedzenia.
Zawołał na karczmarza, krasnoluda, który przybiegł i skłonił się nisko, pytając, czym może służyć łaskawemu panu. Przyjaciel Erredina wydawał się wzbudzać ogólny szacunek, mimo młodego wyglądu, niefrasobliwego zachowania i tego, że ku zdziwieniu całej drużyny nie był elfem, lecz człowiekiem. Pięć kobiet przyglądało mu się ciekawie, Aleesha i Desiree dyskretnie, Caerme bezczelnie, Feainne z roztargnieniem, a Essi najspokojniej w świecie wierciła go przenikliwym spojrzeniem tak, że w końcu odwrócił wzrok. Był dość wysoki, miał niedbale ułożone czarne włosy, a w szaroniebieskich, na pozór rozmarzonych oczach błyskały wesołe iskierki. Okazało się, że jest właśnie owym czarodziejem, który uczestniczył w rzucaniu zabezpieczających zaklęć na otaczającą Ancelstierre puszczę. Nazywał się Lucjusz Vossen.
- Zatem – zagaił swobodnie, kiedy cała grupka siedziała już nad miskami strawy – sprowadza was tu coś konkretnego?
Milczeli znacząco.
- Aha – ściszył głos. – Więc to tak.
- Tak – potwierdził Erredin. – Nie chcemy zbytniego rozgłosu.
- Jak sobie życzysz – Lucjusz wzruszył ramionami. – Mam tu szacunek jako czarodziej. Jeśli dam to wyraźnie do zrozumienia, nie będą zadawali niepotrzebnych pytań.
Erredin niedbale skinął głową, z wyrazem twarzy tak obojętnym jakby chodziło o zwykłą wycieczkę. Essi domyślała się, że ta obojętność to tylko maska i zastanawiała się jednocześnie, czy Lucjusz na tyle dobrze zna przyjaciela, żeby nie dać się zwieść.
*
Kiedy ulokowali się w pokojach (tym razem każdy osobno), nie tylko Desiree zauważyła, że Feainne gdzieś zniknęła. Była inna osoba, która najbardziej interesowała się osobą rudowłosej elfki.
Caerme szła przez miasto niespiesznym krokiem, pozornie podziwiając budowle i towary na straganach. Rozglądała się jednak uważnie. Gdzie ona jest?, pytała sama siebie. A nuż coś jej się stało? Może ktoś ją porwał? Głupia jesteś, odpowiedział jej rozsądek. Tu? W tym mieście? Mało kto tu dociera, chwilowo zostawiliśmy prześladowców w tyle. Pewnie błądzą w tych lasach, a może nawet wilki szarpią już zębami ich ciała?
Może po prostu nie chciała towarzystwa?, podszepnął jakiś głosik, którego Szarka nie znosiła. Przecież wiesz, że jej na tobie nie zależy.
- Cicho! – powiedziała głośno, zatykając uszy.
Kilkoro przechodniów obejrzało się za nią, ktoś się zaśmiał, ktoś postukał się w czoło. Dziewczyna nie zwróciła na to najmniejszej uwagi.
*
Feainne weszła na kolejny plac i rozejrzała się. Czuła, że robi jej się coraz bardziej gorąco, a serce tak jakby przyspieszyło. Wzdychała co chwilę, zastanawiając się, czy czar nocy Belleteyn nie pryśnie, kiedy go zobaczy. Może tylko wydawał jej się taki idealny? Może się zawiedzie? Może... może tak naprawdę jest taki jak wszyscy? Elfka pospiesznie odrzuciła tę myśl, bojąc się, żeby jej nie opanowała. Nawet jeśli Lainwen nie jest mężczyzną jej życia (wydało jej się to bardzo mało prawdopodobne), to z pewnością jest przelotnym zauroczeniem, a jedyną drogą pokonania takiego zauroczenia, to ulegnięcie mu... na jakiś czas.
- Nie, Fea – szepnęła sama do siebie. – Ty nie chcesz tego pokonać. Ty chcesz temu ulec. Na zawsze.
Nie mogła przecież przewidzieć, do czego to doprowadzi.
- Przepraszam – zaczepiła niziołka sprzedającego drobne wyroby z drewna – jak dojść do głównego placu?
Niziołek podrapał się w głowę.
- Tak w zasadzie, to w Ancelstierre nie ma głównego placu...
- Prawda – potwierdziła drobna kobieta o niebieskich włosach, która wychodziła akurat ze sklepiku z tkaninami. Jej głos skojarzył się elfce z pluskającą wodą i szumem strumienia. – Ale niektórzy dla ułatwienia mówią, że główny plac, to Plac Przyjaźni. Ten z całym rzędem zielonych domów. Idź tą ulicą prosto przed siebie, potem na prawo w Złotniczą. Tą już dojdziesz do placu.
Fea podziękowała i poszła dalej. Skąd ja znam tą kobietę, pomyślała. Chyba też była w Blath na Belleteyn... A może mi się tylko wydaje? Nie zaprzątając sobie tym dłużej głowy, pospieszyła w kierunku wskazanego placu.
Plac Przyjaźni był rzeczywiście spory, a rząd budynków, ograniczający go z jednej strony, faktycznie był pomalowany na rażący jaskrawozielony kolor. W niektórych z nich znajdowały się karczmy, w jednej zamtuz, pozostałe zajęli balwierze, krawcy, jubilerzy i inni. Elfka rozejrzała się i zobaczyła go natychmiast. Stał kilkadziesiąt kroków od niej i rozmawiał z kimś, kogo zasłaniał jej kramik z błyskotkami. Fea podeszła, starając się nie zwracać na siebie uwagi, z zamiarem zdemaskowania tajemniczego rozmówcy, ale ten ją ubiegł i szybko się ulotnił. Dokładnie w tym samym momencie Lainwen spojrzał w jej kierunku, ale nie jej nie dostrzegł.
Podeszła bliżej, starając się przyciągnąć jego wzrok.
W końcu ją zobaczył i ruszył w jej kierunku. Uśmiechał się z daleka. Na widok tego uśmiechu pod elfką lekko ugięły się nogi, ale natychmiast się opanowała. Jakkolwiek by za nim nie szalała, nie będzie miał okazji zobaczyć jej cielęcego zachwytu. O nie.
- Feainne – uśmiechnął się i szarmancko pocałował ją w rękę. – Witaj, moje słońce. Pięknie wyglądasz. Jak minęła podróż?
Wziął ją pod ramię i poprowadził w kierunku jednej z zielonych oberży. Fea czuła, że już jest w siódmym niebie.
*
- Essi.
- Co?
- Wybacz ciekawość, ale mimo wszystko liczę na to, że mi powiesz. Co się z tobą ostatnio dzieje?
Essi westchnęła. Spacerowały z po mieście Desiree i Aleeshą, taksowane wzrokiem przez mieszkańców. Erredin ze swoim przyjacielem Lucjuszem poszli inną drogą, Melvi i Gareth inną. Każdy pozornie zajmował się swoimi sprawami, ale wcześniej drużyna umówiła się, żeby obserwować i być czujnym na różnych podejrzanych osobników. Nie mieli pojęcia, jak blisko są ich wrogowie. I nie chodziło tu tylko o odległość.
- Essi?
- Mam na imię Verissa – mruknęła.
- Piękne imię – powiedziała Aleesha. – Szkoda, że nie wyjawiłaś nam go wcześniej.
- Dziwne macie podejście do takich rzeczy. Jak masz naprawdę na imię, skąd pochodzisz, kim jesteś. Co się z tobą dzieje. Pytania, pytania. Myślicie, że będę wam się zwierzać? – zakończyła ironicznie.
- Owszem – odezwała się Desiree. – Zaufanie. Tego nam jeszcze brakuje. Powinniśmy mieć do siebie nawzajem zaufanie. Pewność, że mogę powierzyć wam swoje życie, a wy mi swoje. Pewność, że jesteśmy razem bezpieczni.
Essi prychnęła.
- Nie przywykłam do powierzania innym swojego życia.
- Więc może powinnaś zmienić przyzwyczajenia.
- Ja decyduję, co powinnam! Na wszystkie gwiazdy, po raz pierwszy toleruję jak ktoś tak się pcha w moje życie! Uwierzcie, jestem nadzwyczajnie wyrozumiała dla was i waszych ciągłych pytań. Liczycie, że zacznę wam się zwierzać?
- Zaufanie – powtórzyła znacząco Desiree.
- Do licha z twoim zaufaniem! – rzuciła jej w twarz Verissa. Ze złością odwróciła się i poszła swoją drogą.
Aleesha i Desiree spojrzały po sobie.
- Nie ufa nam – szepnęła Dessie. – Domyślałam się, że tak będzie. Może... może jeszcze za wcześnie?
- Dziwisz się jej? Nie może wyjawiać kim jest każdemu, z kim się zapozna. Pamiętasz Sequisse i płonącą karczmę? Pamiętasz... ją? Te skrzydła... – westchnęła dziewczyna. – I ten dziwny blask, jaki roztaczała... Ona jest aniołem, prawda, Dessie?
- Tak. Tak sądzę.
- To w takim razie co robi na ziemi? Z tego co wiem, anioły mieszkają pod samym niebem...
Elfka westchnęła i pokręciła głową. Może wiedziałabym lepiej jak jej pomóc, pomyślała, gdyby chciała mi więcej powiedzieć. Ale ona jest zbyt dumna, żeby prosić o pomoc.
*
Melvi podziwiał Ancelstierre. W tym mieście było chyba wszystko, czego człowiekowi do szczęścia potrzeba. Gościnne karczmy, względnie przyjaźni mieszkańcy, piękne kobiety i dobre trunki. Mógłby tu na jakiś czas zamieszkać, gdyby nie obawa, że bez drużyny się stąd nie wydostanie. Albo odjadę z nimi, pomyślał, albo zostanę tu na zawsze. To była jedyna myśl, która mąciła jego tymczasowe szczęście, ale trubadur szybko się jej pozbył. Właśnie chciał podzielić się z Garethem swoimi spostrzeżeniami, ale spostrzegł, że chłopak gdzieś zniknął.
- Gareth! – krzyknął bard, rozglądając się. – Gareth, gdzie jesteś?
Nie było go. Melvi wzruszył ramionami, i ruszył w dalszą drogę, przyciskając do siebie torbę z lutnią.
- Melvi – usłyszał za sobą dziewczęcy głos. – Zgubiłeś się?
- Nie, skąd – zaprzeczył szybko. – Tak sobie spaceruję. Szukam dobrego miejsca do zarobku.
Twarz Szarki rozjaśniła się natychmiast.
- Mogę ci towarzyszyć? Znam dużo wesołych piosenek, będziemy śpiewać razem. Zarobimy, a potem pójdziemy coś wypić – mrugnęła do niego.
Melvi zgodził się i w niedługim czasie siedzieli już na szerokich schodach prowadzących na wyższą część placu i śpiewali na głosy. Jako że śpiewali pięknie, zbierało się wokół nich coraz więcej przechodniów, a mały kuferek szybko zapełniał się monetami. Chyliło się już ku wieczorowi, kiedy zakończyli występy piękną i smutną piosenką Pamięć*. Monety brzęczały i brzęczały, kiedy głos Caerme, zmuszonej przez Melviego do „smęcenia” (osobiście nie przepadała za smutnymi balladami), rozlegał się na placu:
Świat się zmienia
Dręczy głos sumienia
To w nim jest wieczna pamięć.

Dotyk, daj mi życie przez dotyk
Miłość może uzdrowić lub być zimną, jak śmierć
Kto mnie dotknie, ten pozna sam, czym szczęście ma być
Spójrz, to wstaje nowy dzień.

Kilkanaście zgromadzonych osób nagrodziło ich brawami, po czym młodzi artyści zwinęli się i poszli przepijać zarobione pieniądze.
- Nieźle nam poszło, co? – zagadnął wesoło trubadur, kiedy już raczyli się wspaniałym winem Est Est. Po przeliczeniu pieniędzy stwierdzili, że mogą sobie pozwolić na odrobinę luksusu.
- Lepiej, niż myślałam. Jutro próbujemy na innym placu. Tylko tym razem bez smętów!
- Jak to, bez? – oburzył się. – Już zapomniałaś, jakie brawa dostaliśmy za te smęty? I jak się monety sypnęły? Dziewczyno! Nie możemy przegapiać okazji do zarobków. A żeby je mieć, musimy śpiewać to, co podoba się lu.. eee... mieszkańcom Ancelstierre.
Caerme demonstracyjnie przewróciła oczami, ale ostatecznie musiała się z nim zgodzić.
*
Aëlve siedział naprzeciwko Fei w karczmie Pod Złotym Mieczem. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Jego ludzie siedzieli przy sąsiednim stoliku i – jak to zostało ustalone – udawali że go nie znają. Nie było wskazane, żeby ta naiwna złotooka piękność dowiedziała się o tym, że jej ukochany Lainwen jeździ z jakąś podejrzaną ekipą. Mogło to wzbudzić podejrzenia i skłonić ją do niepotrzebnych pytań. Wkrótce i tak się dowie, pomyślał morderca, patrząc na nią poprzez kieliszek czerwonego wina.
Dostrzegł oczywiście, że elfka wpatruje się w niego jak w obrazek. Zakochała się. Był już tego pewien. Tym lepiej, pomyślał. Przywiązanej do mnie trudno będzie uwierzyć, że nie mam dobrych intencji, nawet jeśli ją porwę.
Tak czy owak, dobrze mu się z nią rozmawiało.
Za oknem było już ciemno.
Feainne uśmiechnęła się do niego.
- Cudne miasto, prawda? – powiedziała wesoło. – Takie sielskie i beztroskie, ale cywilizowane. Kto by pomyślał, że można znaleźć coś takiego w samym środku tak gęstego lasu. Z czego oni tu żyją? Jak prowadzą handel?
- Za pośrednictwem okolicznych wiosek. Tylko ich mieszkańcy wiedzą jak tu dotrzeć. No i nieliczni inni, jak na przykład ja. A z twojej drużyny kto znał drogę?
- Erredin – wyjaśniła niefrasobliwie. – Ten kasztanowłosy elf. Jest czarodziejem.
Aha, pomyślał tryumfalnie Aëlve. Tu cię mam, elfi magiku. Bella ponoć szuka cię, rozsyła ludzi, a ty przemykasz jej przed nosem z grupą dziwaków, wśród których jest przestępczyni Szarka, i chowasz się w Ancelstierre. Ależ ja mam szczęście.
- Znasz go? – zdziwiła się Fea.
- Nie, nie sądzę. Pójdziemy na górę?
Roześmiała się.
- A co powiem reszcie?
- Że nie jesteś ich niewolnicą. Chodź, słońce.
- Niech ci będzie – znów uśmiechnęła się uwodzicielsko i dała się zaprowadzić do jego sypialni na piętrze.
Chwilę później w pokoju ubrania fruwały już na wszystkie strony, dało się słyszeć szepty i westchnienia.
- Och, Lain – jęknęła głośno Fea.
Kochali się tak jak wtedy, w noc Belleteyn. Zapamiętale i namiętnie. Tak, jakby mieli się już nigdy nie spotkać. On zasypywał ją pocałunkami, choć był trochę brutalny, a ona obejmowała go tak mocno, jakby chciała zatrzymać go na zawsze przy sobie.
Kochali się długo, ciągle na nowo się poznając i nie przestając się zachwycać.
- Och, Lain – powtórzyła elfka wiele długich chwil później, kiedy leżeli objęci w rozburzonej pościeli. – Chciałabym, żeby już zawsze tak było.
- Będzie tak, moja księżniczko – skłamał. – Zabiorę cię daleko, gdzie nikt cię nie skrzywdzi. Będziesz szczęśliwa i bezpieczna.
- Z tobą?
- Ze mną. Zawsze już będziemy razem.
- Tak bym chciała, żeby to już się stało.
- Już niedługo, zobaczysz. – Tym razem mówił prawdę. – Śpij już. Śpij, słońce.
___________

* z musicalu "Koty"
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Nie 22:08, 25 Lut 2007  
Feainne
Romanusowa
Romanusowa


Dołączył: 03 Cze 2005
Posty: 2759
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Verden


*
Zmierzch zapadał szybko. Essi przyglądała się, jak różni mieszkańcy Ancelstierre zmierzają w stronę domów i karczm, jak utrzymujący się z handlu pakują swoje towary na wozy. Obserwowała z obojętnością, jak miasto uspokaja się i zasypia, kończąc kolejny dzień pracy. Gdzieś niedaleko ktoś jeszcze się z kimś kłócił, ktoś komuś groził. Skądś dochodził śpiew, ktoś rozmawiał w Starszej Mowie. Minęła jedną z zielonych oberży, słysząc gwar wesołych (i częściowo już podpitych) głosów. Widząc zmierzającą ku niej sporą grupkę elfów i driad, skręciła w boczną uliczkę. Zatopiona w rozmyślaniach, omal nie podskoczyła, gdy ktoś z hukiem zatrzasnął okiennicę.
Sama już nie wiedziała, gdzie jest i dokąd zmierza. Wiedziała tylko jedno: że chce być sama, by móc jeszcze raz to wszystko przemyśleć.
Na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy.
Essi, nie zdając sobie z tego sprawy, kolejny raz wyszła na ten sam plac, zwany Placem Przyjaźni.

*
Melvi dolał sobie i Szarce wyśmienitego Est Est. Wino rozwiązywało języki, sprawiało, że byli coraz bardziej weseli. Głośno omawiali, jakie utwory jutro zagrają, gdzie się ulokują i ile za co dostaną. Gestykulowali żywo i co chwilę wybuchali śmiechem. Nikt w karczmie nie zwracał na nich zbytniej uwagi.
Chwilę później Szarka rozejrzała się kolejny raz po gospodzie. Nagle zamarła z kieliszkiem wina w połowie drogi do ust. Trubadur podążył za jej wzrokiem.
Od stołu wstawała właśnie rudowłosa, roześmiana elfka. Wpatrywała się wzrokiem pełnym uwielbienia w wysokiego blondyna. Mężczyzna miał jasnozielone oczy, na widok których Szarkę przeszedł dreszcz.
W oczach tych zobaczyła chłód, szaleństwo i śmierć.
- Kim jest ten facet? – zapytał głośno Melvi. – Nie wiedziałem, że ona...
- Ja też nie – odparła szybko Szarka, opróżniając do końca kieliszek. Kątem oka zauważyła, że Fea i blondyn zmierzają w stronę pokoi.
Do końca tego wieczoru Caerme była przygnębiona i rozdrażniona. Nie pomogło jej ani wino, ani gadanina Melviego.

*
Gareth podskoczył na łóżku Aleeshy. Sprężyny jęknęły głośno.
- Masz o wiele lepsze łóżko niż moje – skomentował. Aleesha spojrzała na niego.
- Ale skrzypi. Po co mi wygodne łóżko, jeśli co chwilę będę się przez nie budziła?
- No wiesz... Masz zamiar przespać całą dzisiejszą noc? – odparł, ujmując jej dłoń.
- Jeszcze nie wiem – odpowiedziała, mrugając do niego. Po chwili na podłodze wylądowała jej bluzka, kubrak, podróżne spodnie i buty. Gareth przyglądał się jej. Była tak samo piękna i zmysłowa jak w noc Belletyn. Aleesha spostrzegła jego wzrok i uśmiechnęła się.
- Podoba ci się moja bielizna?
- Pewnie. Chociaż... Nie jest wcale potrzebna. O wiele bardziej podobasz mi się bez.
- Głupek – skomentowała dziewczyna, obejmując go. Po chwili i jego rzeczy wylądowały na podłodze.
Sprężyny na łóżku zaskrzypiały przeraźliwie, zagłuszając cichy jęk Aleeshy.

*
Desiree słuchała opowieści Melviego. Delikatnie mówiąc, trubadur był odrobinę pijany. Niewiadomym sposobem, Szarce udało się go dowlec do gospody, gdzie się ulokowali. W „Oku smoka” było sporo ludzi, ich głosy ginęły w ogólnej wrzawie. Elfka nie sądziła, by ktoś mógłby ich podsłuchać.
- Blondyn, mówię wam... Eeep. Taki wysokiii, niebieskooki.
- Zielonooki – poprawiła Szarka, wyrywając się z odrętwienia.
- Niech i będzie, że zielono. I mówię wam, że... Eeep! Że z nim do pokoju gdzieś szła. Na pewno... – Szarka kopnęła go mocno pod ławą.
- Uspokój się, eeep... kobieto! Czy ja ci co zrobiłem?
- Zaprowadźmy go do pokoju – przerwała spokojnym głosem Desiree. – Trochę przesadził z alkoholem.
- Ja...? – Bąknął trubadur, oburzając się. – Ja jestem zupełnie... Eeep! Trzeźwy! Ot, kieliszek Est Est i już pijany, eep!
- Szarka, przytrzymaj go z tamtej strony – zakomenderowała Desie. Nagle koło nich pojawił się Lucjusz Vossen. Pomógł im podtrzymać Melviego i dowlec go do jego pokoju. Chwilę później trubadur spał już w najlepsze. Czarodziej odetchnął, zamykając drzwi.
- To jest ten trubadur? Wiem, że macie jednego utalentowanego poetę wśród was – zaczął rozmowę.
- Tak to on. A coś ci się w nim nie podoba? – Odparła wojowniczo Szarka, stając po stronie Melviego.
- Uspokój się, Caerme – odparła Desiree, spoglądając na czarodzieja. – Tak, to ten trubadur. Nazywa się Melvi.
- Zapamiętam. Ale cóż... Może zechcą panie się czegoś napić? Może Est Est lub jakiegoś innego trunku?
Desiree spojrzała ukradkiem na Szarkę. Chciała wysłuchać jej opowieści o tajemniczym blondynie, z którym była Fea. Nie wypadało jednak odmówić czarodziejowi. Zważając choćby na fakt, że to on załatwił im tutaj pokoje. I, bądź co bądź, był przyjacielem Erredina. Desiree liczyła na to, że dowie się czegoś ciekawego.
- Poprosimy. Szarka, napijesz się jeszcze wina?
- Ja podziękuję – uśmiechnęła się, nadal jeszcze zła. – Est Est wyrządziło i tak już za dużo szkody. Do jutra – odparła, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę swojego pokoju.

*
Prawie dochodziła północ, gdy Desiree wracała do siebie. Czarnowłosy czarodziej okazał się całkiem sympatyczny i zabawny. Czas minął jej na rozmawianiu o błahych sprawach i rozprawianiu o mieście. Otwierała właśnie drzwi, gdy dostrzegła czyjś cień. Essi też dopiero teraz wracała. Elfce zdawało się, że w ogóle jej nie zauważyła.
- Essi – podeszła do niej. Na twarzy anielicy odmalowało się zdziwienie. – Myślałam, że jesteś gdzieś z Erredinem.
Verissa wzruszyła ramionami. Po chwili odparła nieprzyjemnie:
- Nie twoja sprawa gdzie i z kim chodzę. Dobranoc.
- Dobranoc, Essi. Pamiętaj.
- O czym? – Czarnowłosa wychyliła głowę zza drzwi.
- O zaufaniu.
Drzwi do pokoju Essi zamknęły się, a Desiree westchnąwszy, ruszyła do siebie.

*
Przy stole w gospodzie „Oko smoka” siedzieli już Gareth, Aleesha, Desiree, Melvi, Erredin i Szarka. Wciąż brakowało Essi. Elfka zastanawiała się, czy anielica wyszła wczesnym rankiem, czy jeszcze leżała w pokoju. Przy stole brakowało też Fei, ale po wczorajszych rewelacjach, Desiree nie spodziewała się jej prędko zobaczyć.
Na stole dwie dziewczyny usługiwały im, podając śniadanie. Nikt nie przerywał panującego milczenia. Zwykle gadatliwy Melvi, cierpiał na okropny ból głowy. Zastanawiał się też, co kryje się za wielką czarną dziurą w jego pamięci. Caerme błądziła wzrokiem po gospodzie, nie odzywając się ani słowem. Desie przyglądała się jej, myśląc o tym, że dziewczyna źle wygląda. Aleesha i Gareth co jakiś czas wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, których sensu elfka nie musiała się domyślać.
Desiree napotkała wzrok Erredina. On także nie musiał nic mówić; wiedziała, że myśli o tym samym.
Co tak właściwie dzieje się z Essi?

*
Fea otworzyła oczy, przypatrując się obejmującemu ją mężczyźnie. Spoglądała na jego jasne włosy, ułożone w nieładzie. Zdawało jej się, że promienie słońca głaszczą je delikatnie. Uśmiechnęła się, wspominając wczorajszy wieczór. I pomyślała o tym, że już dawno nie czuła się tak bezpieczna. Usiłowała też przypomnieć sobie, kto ostatnim razem tak ją obejmował i całował. Czuła się kochana. I co najważniejsze, czuła to całą sobą.
Mężczyzna powoli otworzył jasnozielone oczy i odwzajemnił uśmiech. Przytulił ją mocno. Fea poczuła jego usta na szyi i policzkach. Chwilę później ich wargi złączyły się w pocałunku.
Fenne nie pamiętała, kiedy była tak bardzo szczęśliwa.
Pościel wzburzyła się i zafalowała jak morze. Kochali się szybko i zapamiętale, ciesząc się każdą chwilą poranka.

*
- Fea?
- Mhmm?
- Jutro muszę wyjechać.
- Znów ten dzieciak, którego uczysz szermierki? – elfka usiłowała zdobyć się na obojętny ton. W duchu zastanawiała się, jak wytrzyma kolejne dni bez niego.
- Nie tylko - Aëlve spojrzał jej prosto w oczy. – Chcę, żebyś i ty była jutro gotowa.
Feainne oparła rękę o poduszkę. Starała się ochłonąć po jego słowach. Nie wiedziała, że zaproponuje jej to tak szybko. Wyobraziła sobie kolejne dni, miesiące i lata, spędzane razem z nim. Poranki, które nie miały twarzy z jej koszmarów, gdy on był tuż obok. Popołudnia i wieczory, przepojone jego obecnością. To wszystko za jedno kiwnięcie głową, za jedno „tak”. Tylko jedna myśl zakłócała wizję jej idealnego świata. Drużyna. Czy była gotowa rzucić wszystko dla niego? Czy za te kilka dni, które spędzili razem, za te uśmiechy i pocałunki mogła zostawić całą przeszłość?
- Lain...
- Tak, moje Słońce?
- Dlaczego to musi być jutro?
- Chciałem szybko wyruszyć – Aëlve odwrócił głowę, patrząc gdzieś w dal. – Wszystko przez tego głupiego dzieciaka. Wybacz, mi. Najwyżej sam wyjadę na kilka dni... A potem po ciebie wrócę. – Objął ją. Wiedział, że elfka musi się zgodzić. – Ale ja wcale nie chcę wyjeżdżać bez ciebie. – Szepnął jej do ucha.
- Ja też nie chcę, żebyś sam wyjeżdżał. – Odparła cicho. – I dlatego postaram się do jutra wszystko załatwić...
Przez jakiś czas panowała cisza. Tylko zza okna dochodziły dźwięki z targowiska.
- Fea, kochanie? – Przerwał milczenie Aëlve.
- Tak?
- Dziękuję. Jesteś nie tylko piękną, ale i silną kobietą. Wiem, że ta decyzja wiele może zmienić w twoim życiu.
- Ja też ci dziękuję – szepnęła ledwo dosłyszalnie Fea, trochę zakłopotana prawionymi jej komplementami. Po chwili wahania dodała: - Ale nim wyruszymy, muszę ci o czymś opowiedzieć. Mogę narazić cię na niebezpieczeństwo.
Aëlve uśmiechnął się. Wszystko układało się po jego myśli. Jeśli się nie myli, zaraz usłyszy opowieść o sztylecie i o całej drużynie.
Aëlve prawie nigdy się nie mylił. Także w tym wypadku.
Chwilę później Fea opowiedziała mu krótko o sztylecie, przeznaczeniu i o grupie, z którą podróżowała.
- Dlatego ciągle musimy uciekać. A wszystko przez Bellatrix, która posłała za nami jakiegoś płatnego mordercę. – Ruda zamyśliła się na chwilę, usiłując sobie przypomnieć jego imię. – Nazywa się Alelve, czy jakoś tak.
- Aëlve – poprawił z naciskiem płatny zabójca, winny ich ciągłej tułaczce. – Słyszałem o nim. To naprawdę okropny, bezwzględny morderca. Jest zawodowcem. – Urwał na chwilę, robiąc efektowną pauzę. - No, ale nie martw się. Ze mną nic złego ci się już nie stanie. Ale tak mimo wszystko... Czy ten sztylet należał do ciebie?
- Tak, kupiłam go kiedyś. – Odparła Fea, zdziwiona jego pytaniem.
- Przydałaby ci się w drodze jakaś broń. Ot, na wszelki wypadek. Odzyskasz go? Czy mam ci kupić jakiś na targu? Wybacz, ale nie dysponuję teraz duża ilością gotówki...
- Pewnie, że odzyskam. W końcu, jest mój. – Odparła Fea, podnosząc bluzkę z podłogi. Tak jak i ty jesteś mój – dodała w myślach.

*
Fea zobaczyła ich od razu. Prawie wszyscy siedzieli przy stole. Przyjrzała się nieco uważniej. Brakowało tylko Essi.
- Widzę, że prawie wszyscy w komplecie – powiedziała, przysiadając się do stołu, gdzie jedli śniadanie.
- Nie sądziłam, że tak szybko cię zobaczymy – odparła pozornie obojętnie Desiree.
- Szybko? – prychnęła Feainne. – Szybko potrafię tylko znikać.
- I pakować się w kłopoty – dodała Essi, dosiadając się niespodziewanie do stołu. Erredin spojrzał wymownie na starszą elfkę.
- I właśnie o tym chciałam wam coś powiedzieć – zaczęła Fea, nagle poważniejąc. – Chodzi o...
- Tego blondyna? – Nie wytrzymał Melvi. Rudowłosa spojrzała na poetę zaskoczona. Trubadur pospieszył z wyjaśnieniem. – Widzieliśmy cię w jednej z oberży. Razem z nim. Tak w ogóle, to kim on jest?
- Mistrzem szermierki – odpowiedziała Fenne. Verissa prychnęła cicho. – Uczy syna jakiegoś hrabiego niedaleko stąd. Ale dość o tym, kim jest. Chciałam... – zająknęła się trochę. – Chciałam się od was odłączyć.
- Dla niego? – spytała cicho Caerme. Fea poczuła, że rumieni się, jak jakaś głupia nastolatka.
- Dla niego. Dziękuję wam za wszystko... Ale takich ludzi nie spotyka się codziennie...
- Nie trudź się. – Przerwała jej Aleesha. – Rozumiemy. To znaczy, ja rozumiem. Jedyne, czego nie rozumiem to...
- Czy na pewno mu ufasz? Czemu nie przyszedł z tobą? – dokończyła Desiree. Ma świra na punkcie zaufania – pomyślała Verissa. Erredin zerknął na anielicę ukradkiem. Szybko jednak spojrzał w bok, spiorunowany jej wzrokiem. Essi doskonale wiedziała, kiedy czyta w jej myślach. A raczej, kiedy chce czytać w jej myślach.
- Desie, nie jestem małym dzieckiem. Wiem, że to wszystko działo się ostatnio tak szybko... Ale ja mu ufam. Lainwen załatwia jeszcze jakieś sprawy w Ancelstierre, dlatego nie przyszedł. Do jutra muszę być gotowa... I chcę się spakować i pożegnać.
- Wiedziałam, że ktoś kiedyś odłączy się od naszej grupy... – westchnęła starsza elfka - Ale nie wiedziałam, że ty Fea, zrobisz to pierwsza. W końcu to ciebie najbardziej dotyczy sprawa sztyletu.
- Nie będziecie mieć z nim już więcej kłopotów. Wezmę ten sztylet. On nie może dostać się w ręce Bellatrix... A jeśli gdzieś się z nim zaszyję, a wy uciekniecie... Nie będzie miała szans go dostać.
- Ja sugerowałbym coś zgoła innego – odezwał się Erredin. Fea spojrzała na niego, nie kryjąc niechęci do czarodzieja. A tym bardziej, do jego pomysłów. – To miasto ma oczy i uszy wszędzie. A ty, Feainne, jesteś, że się tak wyrażę, bardzo charakterystyczna. Mogą cię zapamiętać i skierować pościg właśnie na ciebie. To pierwszy argument.
- Słaby – skomentowała cicho elfka.
- Drugi – kontynuował Erredin– to, jak wspomniała Desiree, zaufanie. Skąd możemy wiedzieć, że twój ukochany otoczy ciebie i sztylet wystarczającą opieką?
- Czy ty się czasami zastanawiasz nad słowami? – syknęła ruda.
- A trzeci – ciągnął dalej czarodziej, całkowicie ignorując jej komentarz – to twój wiadomy pociąg do sztyletu. Mając go przy sobie, może cię aż zanadto skusić... Czy ty wiesz, jak działa jego magia?
- Na pewno wiem to lepiej od ciebie – odparła chłodno Fea, rozzłoszczona jego wypowiedzią. – A ten sztylet to moja własność. Nie rozumiesz? To proste. Sztylet albo pieniądze. Czym ja mam się bronić? Patykiem?
- Ile kosztował? – spytał rzeczowo Erredin. – Jeśli tak bardzo chcesz, oddamy ci twoje pieniądze. Wypłacić ci teraz?
- Teraz. Wybaczcie, ale nie mam czasu.
Przez moment panowała cisza. Nagle Fea odsunęła krzesło i wstała.
- To... do zobaczenia – odparła, spoglądając jeszcze raz na wszystkich. – Trzymajcie się. I powodzenia.
- To ty się trzymaj, Fea – odparła Desiree. Uścisnęła rudowłosą elfkę. Za jej przykładem poszła reszta drużyny.
- Może do was wrócę... Jeśli...
- Zmierzamy na południowy-wschód*. Najbliższa miejscowość to Canterroy. Nie szczędź konia, jeśli chcesz nas dogonić. – Przerwała jej Aleesha.
- Dzięki, Aleesha. Będę za wami tęsknić. – Odparła Fea. Oczy zaszły jej łzami.
- My za tobą też, wariatko.
Szarka wyglądała na bardzo smutną i podłamaną. Desiree kolejny raz pomyślała o tym, że dziewczyna źle wygląda. Ale coraz bardziej domyślała się przyczyny.
A przyczyna szła sobie właśnie za czarodziejem, by odebrać pieniądze za sztylet.

*
Aëlve czekał na nią w pokoju, w gospodzie „Pod Srebrnym Lisem”. Dochodziło południe.
- Szybko – ocenił płatny zabójca, gdy weszła. – Myślałem, że wrócisz dopiero wieczorem.
- Pospieszyłam się – odpowiedziała Fea, zamykając za sobą drzwi. Usiadła koło niego na łóżku. – Wszystko już mam.
- Sztylet też? – zapytał jakby od niechcenia Aëlve.
- Oczywiście, że tak. Udało mi się zdobyć...
- Jesteś wspaniała. – Przerwał jej.
- ...jakiś na targu. Kiedyś sprawię sobie lepszy.
- Że co?!
- Jak to: co? – Feainne spojrzała na niego zdziwiona. – W końcu muszę mieć jakąś broń, żeby w razie czego odeprzeć czyjś atak... Sam tak mówiłeś.
- Kupiłaś sztylet na targu?! Na zwykłym, pieprzonym targu? – Wstał gwałtownie.
- Co z tobą? Sam tak mówi...
- Mówiłem, że masz zabrać ze sobą SWÓJ sztylet! Mówiłem, że masz go zdobyć, bo jest twój?!
- Lainwen, co się z tobą dzieje? – chciała wstać, ale blondyn pchnął ją z powrotem na łóżko.
- Mówiłem, ruda dziwko, że masz go wziąć?! – Zakrył twarz dłońmi, starając się uspokoić. Jeden plan nie wypalił. Ale i tak połowa zadania jest wykonana. Ma przecież tę głupią elfkę... Zdobycie sztyletu nie powinno być aż tak trudne. Przecież zawsze ma drugie wyjście.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Feę, na widok tego uśmiechu, przeszedł dreszcz. W jego oczach zapłonęły dziwne iskierki. Dopiero teraz elfka dojrzała w nich szaleństwo i złość. Chłód jego oczu niespodziewanie skojarzył jej się z bólem i śmiercią. Uświadomiła sobie, że jest on dla niej zupełnie obcy. I w dodatku, jak śmie wyzywać ją od dziwek? Już ona...
- Nie będziesz mi rozkazywał! Kim ty, do jasnej cholery, jesteś? Nie znam cię, słyszysz?! Nie jesteś Lainwenem, nie możesz nim być...
- I nie jestem – odparł chłodno, uśmiechając się jeszcze paskudniej, samymi kącikami ust. – Nie nazywam się Lainwen, naiwna elfko. – Oczy zabłysły mu złowróżbnie. - Jestem Aëlve. Dla ciebie, jeśli wolisz, płatny zabójca. Pozdrowienia od Bellatrix, Słonko.
Obserwował uważnie jej reakcję. Pobladła, zacięła usta. Było oczywistym, że jest w głębokim szoku. Aëlve zdawał sobie sprawę, że jego imię robiło wrażenie.
- Aëlve... – powtórzyła głośno Fea. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaka była naiwna. Pomyślała o wszystkich marzeniach i planach, jakie wiązała z Lainwenem. A raczej, z płatnym zabójcą. Obiecała sobie, że nie załamie się. Nie chciała przy nim okazywać słabości.
Chwilę później poczuła pierwsze łzy na policzkach. Nie próbowała uciekać z pokoju. I tak wiedziała, że ją dogoni. Nie chciała więcej upokorzeń.
Pomimo tego, zwyczajnie rozpłakała się.
Aëlve nie czuł dla niej cienia litości czy współczucia. Każdy zabójca musiał od czegoś zacząć. On zaczął od zabicia w sobie wszelkich ludzkich uczuć.
Wstał powoli. Nie chciał widzieć czegoś tak żałosnego, jak płacząca elfka.
Czas było przystąpić do planu awaryjnego.

*
Aëlve wychodził z pokoju. Jeden z zabójców Belli stał tuż koło drzwi. Jedną ręką zakrywał sobie nos. Błądził wystraszonym wzrokiem po blondynie. Było aż nadto oczywistym, że podsłuchiwał jego rozmowy z elfką.
- Pilnuj, gdzie wsadzasz swój za długi nochal. Bo następnym razem mogę ci go zwyczajnie przykrócić. – Warknął nieprzyjemnie Aëlve. – Łap klucz. Masz jej pilnować, słyszałeś? Nie może uciec.
- Zostanę na straży. – Odparł posłusznie brunet, wyciągając rękę po klucz. Aëlve przyjrzał mu się uważniej. Parsknął cicho.
- Oczywiście, że zostaniesz. Bo z was jest zwyczajna banda zasrańców. Jeśli elfka ucieknie, przypłacisz to głową. A Bellatrix powiem, że zdarzył ci się zwyczajny wypadek przy pracy. Wypadki zawsze się zdarzają, prawda?
Cornett nie skomentował. Obserwował jak Aëlve idzie pospiesznym krokiem do wyjścia. Po chwili zniknął w drzwiach korytarza. Mężczyzna jakoś wcale nie dziwił się, że ten osławiony morderca, przywódca, którego wyznaczyła im Bellatrix, jest wściekły. Sam słyszał, jak spartaczył sprawę z tą elfką.
Zwyczajnie puściły mu nerwy. – Myślał, obracając w palcach klucz. - Miał się za boga. Każdy tańcował, jak on mu zagrał. W swojej pysze zapomniał o jednym: że bogiem nie jest. Jest zwykłym, no, może trochę więcej niż zwykłym, człowiekiem. A każdy człowiek popełnia błędy.
Powoli przekręcił klucz. Zamek szczęknął cicho.

*
Aëlve ochłonął nieco. Na co on liczył? Że ten czarodziej i wiedzący jest aż tak głupi, żeby dawać elfce sztylet? On musiał coś przeczuwać... Zwyczajnie, psiakrew, musiał.
Zabójca przyglądał się przez chwilę mieszkańcom i podróżnym, którzy wchodzili i wychodzili z gospody. Nikt, poza kilkoma młodymi kobietami, nie zwracał na niego uwagi.
A nawet jeśli – zastanawiał się dalej Aëlve. – To czas rozpocząć plan drugi. Plan, dostarczający o wiele więcej rozrywki i pola do popisu. Ale najpierw trzeba przetestować ludzi Bellatrix.
Uśmiechnął się, oczy zabłysły mu niebezpiecznie.
A kobiety zachichotały cicho, myśląc naiwnie, że uśmiechnął się do nich.

*
Pozostali ludzie Bellatrix siedzieli przy jednym ze stołów w końcu sali. Dookoła zabójców nie było nikogo. Aëlve usiadł koło nich na drewnianej ławie.
- Najwyższy czas, rozpocząć właściwą naszej profesji pracę, panowie. – Zaczął. – Pokazywałem wam już grupę, wiecie doskonale, o kogo chodzi. Troje mężczyzn, cztery kobiety. Znajdują się w gospodzie „Oko smoka”. Dzisiejszego wieczoru, macie ich wyśledzić...
- ...I zabić – dokończył jeden z pozostałych morderców.
- I zabić – powtórzył Aëlve. Nie lubił, gdy ktoś mu przerywał. – Mam nadzieję, że mogę z wami rozmawiać, jak z fachowcami. A przede wszystkim, żywię nadzieję, że wasza profesja na gadaniu się nie kończy. Macie załatwić tę robotę. Dzisiejszej nocy, muszą paść pierwsze trupy. Zakładam, że minimum dwa. Minimum, panowie. Nie zabijcie mojej, żywej jeszcze, nadziei.
- Poradzimy sobie, spokojnie – upewnił go inny. Starał się, aby jego głos brzmiał swobodnie. Mimo wszystko Aëlve wiedział, że czują przed nim respekt.
- Oby. Jednego z nich macie zostawić. Czarne włosy, wysoki. Czarodziej. Ja zajmę się nim osobiście.
Nad stołem zapadła złowróżbna cisza.

*
Zbliżał się kolejny, piękny wieczór. Aleesha podkreśliła małym, czarnym węglikiem oczy. Przyjrzała się efektowi w lustrze. Poprawiła jeszcze raz, wzięła do ręki grzebień. Desiree przyglądała się w milczeniu, jak rozczesuje włosy.
Pochyliła się ponownie nad książką. „Mity i legendy elfów”. Parsknęła kolejny raz.
- Co tym razem, Desie? – Spytała Aleesha.
- Humor dh’oine. Ha, musieliśmy naprawdę dopiec kronikarzowi. Sama nie wiesz, droga Aleesho, z kim się zadajesz.
- A co może być jeszcze gorszego od złego, niedobrego elfa mordercy? Kanibala, złodzieja, zabójcy malutkich dzieci? Od katów i czarownic? Hmm, Desie?
- Zaraza. – Odparła poważnie starsza elfka. – Oczywiście, to my zesłaliśmy wszystkie ludzkie plagi. Ba, oczywistym wydaje się, że każdy nieurodzaj plonów rolnych to wina, rzecz jasna, elfia. W końcu to my rzucamy straszne czary na was, dobrych i szlachetnych dh’oine. W końcu taka nasza mroczna i zwyrodniała natura. Strzeż się, Aleesho.
- Faktycznie, jaka ja beztroska. Ale teraz to się naprawdę wszystko zgadza. Jedyne, co mi nie gra, to fakt, że marnujesz tak piękny wieczór na czytanie jakiś bzdurnych ludzkich wymysłów.
- Każdy musi mieć jakąś rozrywkę. Zresztą, mam jeszcze trochę czasu, nim skorzystam z tego pięknego wieczoru.
Aleesha uniosła pytająco brwi.
- Może wyjdę gdzieś z Lucjuszem, przyjacielem Erredina – odparła. – Chce mi pokazać Ancelstierre nocą. Podobno piękny widok.
- Aaaaa, Desie – uśmiechnęła się czarnowłosa – cicha woda brzegi rwie, mówią ludzie.
Elfka parsknęła.
- To tylko spacer. Rzecz, że tak powiem, naturalna i najzupełniej normalna. Czy to u was musi od razu coś oznaczać? My, elfy mamy dużo czasu na rozpoczęcie znajomości.
- W przeciwieństwie do ludzi. Ale uwierz mi, że czasem warto pokusić się o krótszą grę wstępną.
- Może i czasem warto – uśmiechnęła się tajemniczo elfka.
Nagle do drzwi ktoś zapukał. Po krótkim „proszę” do pokoju wsunęła się popielatowłosa czupryna.
- Jestem już gotowa, Gareth – odparła Aleesha, wstając z krzesła. Mrugnęła okiem do Desiree, po czym wyszła.
Elfka zamknęła książkę. Czytając ją, chciała zagłuszyć złe myśli i przeczucia. Coś ciągle mówiło jej, że nie są bezpieczni. Wciąż myślała o Fei. Czyżby ta wariatka znowu wpakowała ich w kłopoty? Kim tak naprawdę jest ten blondyn?
Westchnęła cicho.
Godzinę później szła z Lucjuszem Vossenem ciemnymi uliczkami Ancelstierre.

*
Noc była ciepła i przyjemna. Lekki wiaterek zaszeleścił w koronach pobliskich drzew. Gdzieś wysoko odezwał się ptak.
- Idą. – Powiedział jeden z zabójców, widząc jak Gareth i Aleesha wychodzą z gospody.
- Chwila... Jeszcze trochę... Ruszamy – dał znak drugi.
Dwa cienie przemknęły niezauważenie między budynkami. Zatrzymały się ostrożnie przed jedną z zamkniętych bud targowych.
Zabójcy obserwowali, jak para skręca w boczną uliczkę, jak rozmawia i śmieje się beztrosko. Podążali za nimi w absolutnym milczeniu. Szybko przemierzali kolejne drogi, mijali ciągnące się miejskie budynki. Wreszcie znaleźli się w jednej z węższych ulic. Szczęście uśmiechnęło się do nich ponownie, wyszczerzając wszystkie zęby. Aleesha i Gareth odwrócili się, widząc to, co i zabójcy.
Droga kończyła się ślepym zaułkiem.

*
Aëlve obserwował, jak ludzie Bellatrix podążają za jedną parą z tej dziwacznej grupy. Blondyn czekał cierpliwie; wiedział, że pacjencja w jego fachu jest niezbędna. Wyjął sztylet i jakby od niechcenia nacinał korę drzewa, pod którym stał.
Minęło sporo czasu, nim z gospody wyszły kolejne dwie, interesujące go osoby.
Aëlve pomimo ciemności z łatwością zidentyfikował kobietę. A raczej, elfkę, która towarzyszyła czarnowłosemu mężczyźnie. Mężczyzna był dosyć wysoki i do złudzenia przypominał Erredina.
Zabójca ruszył za nimi.

*
- Wciąż mam złe przeczucia – mówiła Desiree.
- Jakieś sny? Wizje?
- Niee – odparła nieszczerze. Nie chciała zwierzać się czarodziejowi ze swoich snów, z których często budziła się z krzykiem. Nie chciała więcej myśleć o małej Saraniel i o Mavielu. Pragnęła zapomnieć o wydarzeniach sprzed wielu lat. Chciała nie pamiętać tamtego odoru krwi, potu i spalenizny. Los nie dawał jej jednak zapomnieć. Te sny nigdy nie wróżyły niczego dobrego. Desie spodziewała się najgorszego.
- To przeczucie – ciągnęła. – Przeczucie, że ma się wydarzyć coś złego. Zupełnie, jakby zło mogło gęstnieć i stawać się coraz bardziej widoczne.
- Zupełnie jak magia – wtrącił Lucjusz.
- Tylko dlaczego efektem zła zawsze musi być krew i ofiary? Zło gęstnieje, czai się w mroku, czuję, że wydarzy się coś, co odmieni znów losy naszej drużyny.
Czarodziej milczał przez jakiś czas. Dopiero po chwili zapytał:
- To trochę osobiste pytanie. Czy miałaś jakiś wiedzących w twojej rodzinie? Kogoś, o ogromnych zdolnościach magicznych?
- Z tego co wiem, nie. Sama nie wiem, skąd się to wzięło.
Krew. Zapach i odór krwi. Uliczki, wypełnione po brzegi czerwienią, jak morze. Czerwona maź na murach.
Powietrze stało się gęstsze. Desiree oparła się o ścianę jednego z budynków, oddychając z trudem.
- Co ci jest, Desiree? Dobrze się czujesz? Zaraz...
- Za tobą, Lucjusz! – krzyknęła elfka, widząc skradający się cień. Nim Lucjusz odwrócił się, cień przybliżył się niepokojąco. Klinga miecza rozbłysła w mroku.
Desiree sama nie wiedziała, jak to się stało. Teraz zdawało jej się, że ostrze miecza i zaklęcie czarodzieja uderzyło jednocześnie. Syk klingi i krzyk czarodziejskiej formuły utworzyły jedną śmiertelną pieśń.
Aëlve uniknął zaklęcia, które najwyraźniej miało go upiec żywcem. Miało. Zamiast tego poczuł zaledwie ciepły podmuch. Robiło się coraz bardziej gorąco. Rozjaśniona płomieniem czarodzieja noc, stała się nagle jaśniejsza. Wtedy Aëlve zaklął, widząc dokładnie twarz mężczyzny.
Był wysoki i szczupły, miał kruczoczarne włosy. Nocą łatwo mógł go pomylić z Erredinem.
- Desiree, uciekaj! – krzyknął Lucjusz, otwierając portal, zaledwie kilka metrów dalej.
Elfka wyciągnęła sztylet, zdecydowana walczyć. Aëlve okrążył ich, zbliżając się do niej coraz bardziej. Co chwilę zerkał w stronę czarodzieja.
Niespodziewanie szybko zmniejszył dystans, niemal dosięgając Desiree. Lucjusz wywołał podmuch wiatru, który przewrócił ją i odciągnął od ostrza zabójcy.
- Uciekaj! Do portalu! – krzyknął.
Desie wstała, czując drżenie na całym ciele. Wbiegła do portalu. Głos Lucjusza był stanowczy. Wiedziała, że dekoncentruje go, że przez nią musi dzielić uwagę. A on... On na pewno poradzi sobie z tym łotrzykiem. Zaraz wejdzie tuż za nią do portalu... Zaraz wejdzie... – łudziła się.
Nie miała zobaczyć go nigdy więcej.

*
Aëlve opanował rosnącą w nim złość. Elfka uciekła. Jeśli szybko załatwi tego czarodzieja, może zdąży wejść za nią do portalu.
- Twojej zdzirze udało się uciec. Nie na długo. Dopadnę ją.
Zabójca wykonał szybki unik; kolejne zaklęcie odbiło się od kamiennych ścian budynków. Ktoś wyjrzał z okna. Szybko jednak schował głowę. Nie chciał mieć niczego wspólnego z porachunkami czarodziei.
- Złość czy desperacja? Pospiesz się, jeśli masz zamiar pokazać coś szczególnego. Portal mi blednie. – Kontynuował.
- Nie dorwiesz jej. Portal jest dla ciebie zamknięty. – Odparł czarodziej.
- Dla ciebie też.
Skoczył, ciął go szeroko. Tylko szybkość mogła uratować go od czarodziejskiej magii. O budynki odbijały się kolejne zaklęcia. Lucjusz był coraz bardziej zmęczony. Aëlve zauważył to.
- Słyszałem, ze jesteś mistrzem. – dodał. - Gdyby wszyscy fachowcy byli takimi nieudacznikami, ten świat zszedłby na psy. Czyli na takich, jak ty.
Kolejne zaklęcie, kolejny atak Aëlvego. Każdy liczył, że jego przeciwnik pierwszy padnie ze zmęczenia. Lucjusz zastanawiał się, jak ten zabójca unika wszystkich czarów. To było niemożliwe.
Nagle, niewiadomo jakim sposobem, blondyn zaszedł go od prawej. Ciął czarodzieja z półobrotu, lekko, na odlew. Ostrze zanurzyło się pod pachą mężczyzny, ześlizgnęło się, rozcinając z boku brzuch. Z arterii buchnęła krew. Lucjusz starał się ją zatamować. Było jednak zbyt późno. Posoka obryzgała pobliski budynek, rozlewała się czerwienią na kamiennym bruku.
Aëlve stanął na wprost niego, wpatrując się w zachodzące mgłą oczy. Zmagał się dosyć długo z czarodziejem, niechże, psiakrew, ma te trochę przyjemności.
Lucjusz Vossen opadł ciężko na bruk. Krew sączyła się z jego ciała, wsiąkała w ziemię. Oczy czarodzieja spojrzały w nocne niebo. Zeszkliły się.
Aëlve zadowolony, dopiero teraz poczuł zmęczenie. Otarł klingę miecza o skraj płaszcza czarodzieja, po czym ruszył w drugą stronę uliczki. Jakaś kobieta otworzyła okiennicę.
- Wy kur*y złodziejskie! Magiki pierdolo*e! Zjeżdżać mi stąd! Cisza nocna! Ludzie spać chcą, łotry wy!
Aëlve skręcił w boczną uliczkę, nie słysząc dalszej części wyzwisk staruszki.


___________________
* - wybaczcie, ale nie wiem, w którą stronę dokładnie zmierzamy. Będę wdzięczna za ewentualne poprawienie mnie.
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Sob 21:44, 17 Mar 2007  
Ettariel Ancalimë
(Nie)legalna Wampirzyca
(Nie)legalna Wampirzyca


Dołączył: 06 Cze 2005
Posty: 1951
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Haremu Aëlvego


Noc była wyjątkowo ciemna. Erredin wrócił niedawno ze spaceru i usiadł zrezygnowany w karczmie. Nie przyznałby się nikomu, że oglądanie miasta, którego dawno nie widział, było tylko pozorem. Tak naprawdę liczył, że znajdzie gdzieś Essi. Że może chociaż zobaczy ją z daleka na ulicy.
Nie znalazł jej.
Miał niepokojące wrażenie, że dzieje się z nią ostatnio coś niedobrego.
Zastanawiał się właśnie, czy nie wyjść jeszcze raz, kiedy do środka weszła postać o znajomych ruchach. Zrzuciła płaszcz i spojrzała na Erredina. Pierwszy raz od kilku dni spojrzała mu w oczy, a on nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś w niej się zmieniło. Ledwo zauważalnie, ale on dostrzegał takie rzeczy. Zwłaszcza w połączeniu z jej ostatnim dziwnym zachowaniem nie było to trudne do odgadnięcia.
Przysiadła się do elfa i spojrzała na niego uważnie.
- Martwisz się – stwierdziła.
Nie zaprzeczył.
- O mnie – dodała.
Delikatnie położył dłoń na jej ręce. Nie lubiła takiego okazywania czułości, ale nie sprzeciwiła się.
- Essi... – zaczął. Chciał powiedzieć wiele, ale jakoś nie mógł. – Chodźmy za spacer – dodał tylko.
- Chodźmy.
Ledwo wyszli w noc, przed karczmą zabłysnął owal portalu i wypadła z niego kobieta. Zanim osunęła się miękko na ziemię, podbiegła Essi, która poznała Desiree, i podtrzymała elfkę. Erredin spojrzał na świetliste zarysy, które jeszcze nie zaczęły blednąć.
- Dessie? – zapytał z pozornym spokojem. – Co się stało? Powiedz! Gdzie Lucjusz?
Elfka zamrugała oczami i wsparła się mocno o ramię Essi, próbując wstać.
- Nic mi nie jest – powiedziała, z trudem panując nad głosem. – Erredin, skacz w portal. Ratuj... go... Szybko! Nasłany morderca... macha mieczem jak nikt... Pospiesz się!
Portal gasł. Minęło kilka chwil, zanim czarodziej wzmocnił go zaklęciem wystarczająco, by móc przejść. Chwil, które czekającym kobietom wydawały się wiecznością.
- Schowajcie się w oberży albo gdzieś indziej, dopóki nie wrócę – rzucił na odchodnym i zniknął w owalnym rozbłysku.
Desiree i Verissa trwały w bezruchu przez dłuższą chwilę, elfka stała już pewnie, jakby nic jej się nie stało.
- Zostawiłam go – powiedziała cicho. – Uciekłam.
- Dlaczego?
Desiree nie odpowiedziała.
- Wejdźmy do środka – odezwała się w końcu anielica, przerywając ołowiane milczenie.
- Nasłany morderca – przypomniała elfka, czując jakby jeden ciężki kamień przygniatał jej żołądek, a drugi gardło. Męczyła ją natrętna myśl, że nigdy jeszcze nie zachowała się tak tchórzliwie. – Może nawet niejeden. Mogą już wiedzieć, gdzie się zatrzymaliśmy. Musimy przestrzec resztę.
- Nie będzie to łatwe – stwierdziła chłodno Verissa. – Rozbiegli się po całym mieście.
- Essi, możesz dotrzeć szybko w każde miejsce. Proszę, skorzystaj z tego.
- A jeśli ktoś mnie zobaczy? Nie mogę na to pozwolić.
- Nie potrafisz stać się niewidzialna?
Anielica zagryzła wargi.
- Nie jest to łatwe – powiedziała wymijająco.
- Essi, przestań! Nie zgrywaj takiej obojętnej. Myślisz, że wierzę, że naprawdę taka jesteś? Każdy ma uczucia. – Elfka zawahała się i zaryzykowała jeszcze: - Wiem, że się boisz.
Nie wiedziała. Nie była pewna. Ale może to był sposób, udawać że wie się więcej niż w rzeczywistości.
- Skąd niby to wiesz? – prychnęła Essi. – Nie należę do tchórzliwych.
- Boisz się o Erredina. Nie bez powodu, Verisso. Ten człowiek wydaje się niebezpieczny. Piekielnie niebezpieczny.
- Erredin jest czarodziejem. Poradzi sobie.
Gdyby Desiree była mniej spostrzegawcza, uwierzyłaby zapewne, że Essi nie zależy na kasztanowłosym elfie, z taką obojętnością wypowiedziała te słowa. Nie skomentowała jednak tego, nie chciała tracić czasu na kłótnie w chwili, w której należało się spieszyć.
- Opisz mi go – odezwała się anielica, wyrywając ją z zamyślenia. – Tego mordercę.
- Wysoki, dobrze zbudowany. Przystojny. Włosy bardzo jasne... – elfka zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie więcej szczegółów. W takich chwilach wzrok rejestruje raczej ruchy niż wygląd przeciwnika.
- Oczy.
- Mogły być niebieskawe... Może jasnozielone? Po co ci takie drobiazgi?
Verissa milczała ponuro.
- Essi?
- Kolor oczu jest bardzo ważny. Nie pamiętasz, co ci mówili Szarka i Melvi? Nie było mnie przy tym, ale wczoraj mi mówiłaś. Widzieli Feainne w karczmie z...
- Och, na bogów! Wiesz, ilu jest na świecie wysokich zielonookich blondynów? Na pęczki. Możesz przebierać, ile dusza zapragnie.
Anielica parsknęła głośno.
- Wiem, nieraz się przekonałam. – Natychmiast jednak spoważniała. – Dessie, przeczucie mi mówi, że to on. To ta sama osoba. Jestem tego pewna!
Wyrzekła to z takim przekonaniem, że Desiree nie oponowała, chociaż wątpliwości pozostały. Nie chciała się jednak przyznać sama przed sobą, że miała podobne przeczucia.
- Posłuchaj – powiedziała szybko Essi. – Znajdź Szarkę i powstrzymaj ją od popełnienia jakiegoś głupstwa. Pod żadnym pozorem nie mów jej o moich podejrzeniach! Ją i trubadura umieść w jakimś bezpiecznym miejscu. Ja... – Essi urwała. Chciała powiedzieć, że odnajdzie Erredina, ale wiedziała, że innym bardziej potrzebna jest pomoc. Poradzi sobie, pocieszała się w myślach. W końcu jest czarodziejem. - Lecę poszukać Aleeshy i Garetha, bo chyba poszli gdzieś razem?
- Tak, całkiem niedawno.
- Dobrze. Aha, jakbyś zdecydowała, że nie możemy już wrócić do Oka smoka, to weź koniecznie moją sakiewkę i czarną torbę.
- Z medykamentami?
- I nie tylko.
Essi niespodziewanie uścisnęła mocno elfkę. Ręce miała niemal lodowate.
- Trzymaj się dzielnie. Znajdę was – powiedziała, po czym pobiegła w głąb pustej uliczki. Chwilę później nad dachami uniosła się ciemna, niewyraźna sylwetka, która od razu rozpłynęła się w ciemnościach. Desiree patrzyła za nią tylko przez moment. Potem odwróciła się i jej szybkie kroki zastukały ledwie słyszalnie o bruk.
*
Zamieszanie uspokoiło się, kroki Aëlvego ucichły, rozeźlona staruszka z trzaskiem zamknęła okiennice. Nieruchome oko leżącego na ulicy trupa wpatrywało się obojętnie w gasnący portal. Nie zmieniło wyrazu nawet wtedy, kiedy portal zabłysnął na nowo i wyskoczyła z niego wysoka postać elfa, ani wtedy, gdy elf pochylił się i przystawił ucho do piersi martwego przyjaciela.
Nic.
Erredin zacisnął w pięści drżące ręce, całą siłą woli powstrzymując się od krzyku. Lucjusz Vossen, jego najlepszy przyjaciel, był już tylko nic nie znaczącym strzępem, leżącym w kałuży krwi.
- Już ja cię dorwę – wyszeptał bardzo cicho. I bardzo spokojnie. – Dorwę i zadam ci ból. I będę z uśmiechem patrzył jak umierasz.
Takich rzeczy się nie wybacza. W takiej stracie ulgę przynosi tylko przedśmiertny wrzask i gasnące życie winowajcy.
*
Essi frunęła bezszelestnie nad miastem. Rozglądała się ostrożnie, czasem przysiadała na jakimś płaskim dachu, odczekała, aż snująca się po nocy postać zniknie za rogiem, i leciała dalej. Nie potrafiła stać się niewidzialna. Nie przyznałaby się do tego Desiree, która nieświadomie naruszyła jej słaby punkt. Takie zaklęcie wymagało zbyt wiele mocy, której ona nie posiadała. Była tylko mieszańcem. A ludzka magia, choć prosta, z niewiadomych przyczyn była dla niej całkowicie nieosiągalna.
Znała tylko czary, dzięki którym zlewała się trochę z tłem i dla przeciętnego widza, który zanadto się nie przyglądał, była całkowicie niezauważalna.
Aleesha i Gareth, myślała, przyglądając się uważnie wąskim, krętym uliczkom. Muszę ich znaleźć.
Inaczej zginą.
Essi zamrugała gwałtownie i przetarła oczy. Ta myśl przyszła sama. Nie od niej. Z zewnątrz.
Zginą.
*
Aleesha i Gareth byli w niebezpieczeństwie.
Czterech rosłych mężczyzn zbliżało się powoli, zmuszając ich do cofania się pod ścianę budynku. Byli w ślepym zaułku. W sytuacji bez wyjścia. Napastnicy wyglądali na zawodowych zabijaków.
- Masz chować się za mną – szepnął Gareth do dziewczyny. Na próbę wysunął z pochwy krótki nóż. Miecz zostawił w karczmie. Wziął głęboki oddech, starając się zachować zimną krew.
- Mam sztylet – odszepnęła Aleesha. – Sam sobie z nimi nie poradzisz.
- Rób, co mówię.
- Ani myślę.
Napastnicy zaatakowali jednocześnie. Gareth ledwie nadążał z parowaniem ciosów. Był silny i wprawiony w walce, ale tamci mieli przewagę liczebną. Wszyscy czterej byli słusznej postury i wysokiego wzrostu. Wszyscy czterej byli zawodowcami, niemal od dziecka przyuczanymi do zabijania.
Wszyscy czterej jednak popełnili błąd. Zlekceważyli Aleeshę, z początku ukrywającą się za plecami chłopaka. Dziewczyna wykorzystała to i błyskawicznie zanurkowała pod jego ramieniem ze sztyletem w dłoni. Celowała pod pachę mężczyzny, który właśnie zamierzał się do ciosu, mającego roztrzaskać obojczyk Garetha.
Aleesha trafiła tylko w ramię, udało jej się jednak na chwilę unieszkodliwić przeciwnika. Jego ręka opadła bezwładnie wzdłuż tułowia. Nie poddał się jednak tak szybko. Jeszcze był w stanie walczyć.
Gareth dyszał. Cudem nie był draśnięty, ale sam również nikogo nie ranił. Zmagania przeciągały się, coraz bardziej go wyczerpując.
I wtedy nadeszła pomoc. Zupełnie jak w bajce. Fala ciemnobłękitnego światła ogarnęła zaskoczonych napastników. Towarzyszył jej szept w jakimś nieznanym języku, który zdawał się być niesiony i potęgowany przez wiatr. Otoczył grupkę, jakby dziesiątki osób wokół nich szeptało zaklęcia.
- Aleesha, Gareth, na ziemię! – syknęła niewidoczna w mroku postać.
Aleesha padła posłusznie, pociągając za sobą chłopaka. Oboje mrużyli oczy, próbując dostrzec, co dzieje się tuż obok, ale widzieli tylko rozmazaną niebieską poświatę i niewyraźne sylwetki, wszystko to jakby za mglistą zasłoną.
Moc wibrowała w powietrzu.
Nie wiedzieli, ile czasu minęło, zanim to wszystko znikło, rozpłynęło się w powietrzu jak senne przywidzenie. O tym, że zjawisko nie było przywidzeniem, świadczyły tylko cztery nieruchome kształty na bruku.
I postać, opierająca się o mur, oddychająca głośno i z trudem.
- Żyjecie? – zapytała cicho.
- Essi! – powiedzieli oboje jednocześnie. Przez długą chwilę nie mogli wykrztusić ani słowa więcej.
- Zjawiłaś się w samą porę, niewiele brakowało – odezwała się w końcu Aleesha. – Dobrze się czujesz?
Gareth chciał podtrzymać anielicę, ale ta odepchnęła jego rękę i stanęła pewnie na nogach.
- Wszystko w porządku, to tylko chwilowe osłabienie. Za duży ubytek mocy.
- Co się tu dzieje?
- Zbiry Bellatrix – Essi spojrzała na niego. – Nie mogę wykluczyć, że mają już Feę. Mogła się nie obronić, jeśli mieli dużą przewagę. Nie wiem, co planują, ale obawiam się najgorszego.
- Co masz na myśli? – zaniepokoiła się Aleesha. – Essi?
Verissa odwróciła się i spojrzała jej w oczy.
- Fea nie ma sztyletu. I oni na pewno o tym wiedzą.
*
Fea nie miała sztyletu. Nie miała żadnej broni. Może i tym lepiej dla niej, bo gdyby miała – kto wie, czy w desperacji nie użyłaby jej przeciwko sobie.
Obojętna na wszystko, siedziała na podłodze naprzeciw łóżka. Łóżka... Elfka zagryzła wargi. Przestała już nawet pochlipywać. Jeszcze dziś rano wszystko miało ułożyć się tak dobrze. Jeszcze dziś rano kochała się z nim na tym łóżku. Gdyby była na tyle silna, wyrzuciłaby nienawistny mebel przez okno. Oddała się mu jak ostatnia naiwna za te kilka obłudnych uśmiechów i pustych obietnic. Za to sztuczne, zakłamane ciepło.
Ciepło, za którym tak tęskniła.
Obojętność rozwiewała się powoli, z godziny na godzinę. Rozpacz ustąpiła miejsca wściekłości. Nikt nie ma prawa tak szargać moich uczuć. Popamięta to jeszcze, niech się tylko wydostanę.
Podeszła do okna, otworzyła je, starając się robić jak najmniej hałasu, i wyjrzała ostrożnie. Była na pierwszym piętrze. Pod nią, na dole stał przysadzisty uzbrojony mężczyzna. Odwrócił się, ale elfka zdążyła się cofnąć. Zacisnęła pięści. A więc obstawił ją ze wszystkich stron! I myśli, że to wystarczy! Niedoczekanie jego.
Feainne przypomniała sobie nagle Aleeshę, którą Gareth uwięził w Sequisse. Jakkolwiek go przekonała, żeby dał jej rysik i kawałek papieru, elfka nie mogła na coś takiego liczyć. A nawet jeśli, to nie zamierzała Aëlvego o nic prosić.
Łagodnym szeptem przywołała gołębia, który usiadł na parapecie. Ptak posłusznie wleciał do pokoju i przysiadł na jej ramieniu. Po krótkim zastanowieniu Feainne wyrwała kilka włosów ze swojej rudej czupryny i przywiązała je do nogi ptaka z pomocą zielonej wstążki, oderwanej od sukienki. Nie wątpiła, że w grupie znajdą się osoby na tyle inteligentne, żeby poznać jej włosy i zrozumieć, że jest w niebezpieczeństwie.
Szum białych skrzydeł zlał się z ponaglającym go szeptem i gołąb odleciał, razem z garstką włosów zabierając wszystkie nadzieje rudej.
*
Erredin szedł krętymi uliczkami, co chwila przystając i wymawiając cicho zaklęcia. Szedł śladem Aëlvego. Jeśli magia się nie myliła – a magia nigdy się nie myliła – był już blisko.
Przed czarodziejem otworzył się Plac Przyjaźni, cichy, ale nie całkiem opustoszały. Tutaj życie nie ustawało nawet w nocy. Z karczmy dochodził gwar rozmów, z burdelu głośna muzyka, a domy tętniły życiem – Erredin wiedział, że w Ancelstierre niemal każdy dom miał ogród. Często ogrody te były ukryte na tyłach, żeby w ciągu dnia można było odciąć się trochę od hałasu miasta.
Uwaga czarodzieja skupiła się jednak na karczmie. Magia mówiła niezawodnie, że to właśnie tam kryje się morderca. Morderca ów otaczał się wprawdzie zaklęciami ochronnymi i amuletami, ale były one bardzo słabe, a dla czarodzieja takiego jak Erredin praktycznie nie istniały.
Nawet zdolności Erredina niewiele by jednak dały, gdyby nie coś, co bardzo pomogło mu w poszukiwaniach.
Już wiele wieków temu czarodzieje zajmujący się tymi sprawami odkryli, że każdy przedmiot ma swoją magiczną aurę. Jedne słabszą, inne silniejszą – wszystko zależało od wielkości, materiału, z jakiego przedmiot został wykonany, przeznaczenia tego przedmiotu, bliskości źródła mocy i wielu innych rzeczy. Także od właściciela. Posiadanie aury przez żywe istoty zostało bowiem potwierdzone dużo wcześniej. Aura właściciela zawsze miała wpływ na aurę przedmiotu – albo odwrotnie (to jednaj zdarzało się rzadziej). Od wieków pomagało to czarodziejom w poszukiwaniach danej osoby lub identyfikacji zwłok.
Przedmiotem pozostawionym przez Aëlvego był miniaturowy sztylet.
Erredin przyjrzał się karczmie Pod Złotym Mieczem i zawrócił. Znał już miejsce zamieszkania mordercy, teraz należało ułożyć plan. Do rozwiązania pozostał jeszcze problem, gdzie znajdowała się Feainne. Erredin, nie przypuszczał, żeby Aëlve trzymał ją w tym samym miejscu, w którym sam przebywał. Za bardzo by ryzykował, a nie mógł być aż tak głupi.
Zakładając, że w ogóle udało mu się ją dorwać.
*
W Oku Smoka było już cicho. Tylko jeden stolik był zajęty. Siedziały przy nim trzy osoby, rozmawiając głosami przyciszonymi i niespokojnymi.
Erredin zaraz po wejściu kazał karczmarzowi przynieść papier, pióro i atrament, po czym usiadł obok nich i ukrył twarz w dłoniach.
Aleesha, Gareth i Verissa przerwali rozmowę i patrzyli na niego w milczeniu.
- Lucjusz? – zapytała w końcu Essi.
Elf pokręcił głową.
- Kto?
W odpowiedzi Erredin otworzył zaciśniętą rękę, pokazując mały przedmiot wykonany z lśniącego metalu.
- Ten, którego wysłano po sztylet – w jego głosie był zaskakujący spokój.
Cała trójka wpatrywała się w dokładnie, bezbłędnie skopiowaną miniaturkę sztyletu Caerme.
- Erredin, spodziewam się najgorszego – zaczęła Essi. – Ten Aëlve ma Feainne. Podejrzewam... wydaje mi się... pamiętasz, co ruda mówiła o tym wspaniałym człowieku. Tym, dla którego nas opuściła. To jest on. Jedna i ta sama osoba. Tajemniczy kochanek i morderca. Udało mu się ją podejść. To nie może być zbieg okoliczności. Według opisów wygląda tak samo... Nie wie, że to ty masz sztylet, ale wie, że ona go nie ma.
Aleesha westchnęła. Zaczynała rozumieć. Gareth i Erredin słuchali w milczeniu.
- Są dwie możliwości – mówiła dalej Verissa. – Albo w jakiś sposób wykorzysta Feę do zdobycia tego, po co tu przyjechał...
- Albo nas zaszantażuje – wpadła jej w słowo Aleesha. – Życie Fei za sztylet – zakończyła cicho.
- Musimy go otoczyć – rzekł czarodziej. – To jedyne wyjście. Musimy zadziałać pierwsi. Ale najpierw zaczekamy na resztę, może będą mieli jakieś rewolucyjne wiadomości.
W tym momencie karczmarz przyniósł żądane przedmioty i Erredin zajął się pisaniem listu.
- Do kogo piszesz? – zainteresowała się Essi.
- Pamiętasz Klaudię de Valois? Kobietę, której wyleczyłaś syna w Sequisse.
Skinęła głową.
- Lucjusz był jej bratem – Erredin westchnął. Zupełnie nie jak elf, nie jak czarodziej, zauważyła Essi. Jak bardzo zmęczony człowiek. – Straciła już dwóch synów i męża, teraz brat... Załamie ją to, ale musi wiedzieć.
Aleesha patrzyła na czarodzieja. Doskonale ukrywasz swoje uczucia, pomyślała. Doskonale ukrywasz rozpacz po stracie przyjaciela. Wy wszyscy, czarodzieje, elfy, i wszyscy inni, tak dobrze się maskujecie. Potraficie ukryć wszystko pod pozorem obojętności.
Jak tak nie potrafię.
Nie potrafiłam po śmierci Ravena. Nie potrafiłabym, gdyby przydarzyło się to komuś z was.
Erredin oderwał wzrok od listu i zwrócił na nią przenikliwe zielone spojrzenie.
- Nauczysz się – powiedział cicho. – To przychodzi z czasem.


Ostatnio zmieniony przez Ettariel Ancalimë dnia Czw 16:20, 26 Kwi 2007, w całości zmieniany 1 raz
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Czw 8:18, 26 Kwi 2007  
Feainne
Romanusowa
Romanusowa


Dołączył: 03 Cze 2005
Posty: 2759
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Verden


Drzwi karczmy ”Oko smoka” otworzyły się gwałtownie. Z nocnego mroku wyłoniły się trzy postacie. Skierowały się do stolika, zajętego przez cztery osoby. Poza nimi i karczmarzem, przyglądającym się przybyłym, w karczmie nikogo już nie było.
- Desiree – powiedziała cicho czarnowłosa kobieta. – Już prawie trzecia. Myśleliśmy...
- Miałam problem, żeby ich odnaleźć. – Przerwała Aleeshy elfka, wskazując na Szarkę i Melviego. - Ale szczęściem, w końcu trafiłam do dobrej karczmy.
- Czy powie nam ktoś w końcu, co tu się dzieje? – zapytał poeta.
- Później, Melvi. – Odparł Erredin. - Wybaczcie, ale nie mamy czasu. Idźcie do swoich pokoi i spakujcie się. Szybko.
- Ale...
- Melvi, później.
Niezadowolony trubadur wzruszył ramionami, po czym skierował się za Desiree i Szarką. Karczmarz obserwował ich uważnie, opierając się o drewnianą ladę.

*
- Wynieśli się nocą – zakomunikował Jan Wirtich, karczmarz gospody „Oko smoka”. – Było trochę po trzeciej...
Jego rozmówca nie spoglądał na niego. Bawił się rękojeścią pięknie zdobionej szabli, przypiętej do pasa. Zdawało się, że w ogóle nie obchodzi go to, co właśnie powiedział gospodarz. Nie ponaglał go, nie kazał mówić dalej. Jan wziął głęboki oddech. To jeszcze nie był koniec, o czym blondyn musiał doskonale wiedzieć.
- Było ich siedmiu. Cztery kobiety i trzech mężczyzn. Wzięli wszystkie torby i poszli, won.
- Dosłyszałeś może – mężczyzna uniósł głowę, spojrzał na Wirticha jasnozielonymi oczami – o czym mówili? To ważne.
- Ja... Tak jakby... – karczmarz zadrżał pod jego wzrokiem. – Dosłyszałem. Mówili, że muszą uciekać... Do innej gospody.
- Czyli nie słyszałeś nic – westchnął blondyn. O dziwo, w westchnieniu nie było rozczarowania. – Trudno. Ale trzymaj, o monetę, za informację.
- Dzięki Ci, Panie. – Karczmarz skinął głową, dziękując.
- I pamiętaj – kontynuował blondyn – że nikogo nie widziałeś. Nikt cię o nic nie pytał. Wierz mi, nie chciałbyś spotkać mnie po raz drugi, dajmy na to, nocą, w jakimś ciemnym zaułku. Bardzo byś nie chciał.
Karczmarz wyjąkał coś jeszcze, że nie, że on nic nie wie, że jest człek prosty i że dziękuje. Chciał już tylko jednego: żeby ten mężczyzna przestał wpatrywać się w niego swoimi zielonymi oczami, w których Wirtich nie dostrzegł niczego ludzkiego.

*
Fea uniosła powieki i przeciągnęła się niczym kocica. Jeszcze tydzień temu taki poranek zapowiadałby całkowicie zwyczajny dzień. Rzeczywistość byłaby jak zwykle szara i nieciekawa. Jej szarość podkreślałby dodatkowo deszcz, który i dzisiaj padał za oknem. Ciężkie krople bębniłyby usypiająco o parapet.
Ale to nie był zwyczajny dzień. Ruda czuła to już teraz, ledwie parę chwil po przebudzeniu. Czuła też, że nie jest w pokoju sama.
Powoli obróciła się w stronę drzwi, poczuła jak serce bije jej mocniej. Tuż obok wejścia stał wysoki i szczupły blondyn, który najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z jej przebudzenia. Albo zręcznie udawał, że go nie zauważa. Ustawiał na nocnym stoliku śniadanie.
„Tak miało być zawsze. Tak obiecywał. Czasem przynosiłby mi do łóżka posiłek, czasem wybudzałby mnie pocałunkiem...
Dość. Przecież wiesz, że nigdy tak nie będzie. Lainwen vel Aëlve to potwór. Jeśli cię nie zabije, zrobi to Bellatrix w swoich lochach. Chyba, że...”
- Co tu robisz? – warknęła niemiło.
- Podaję ci śniadanie. – Odparł, nawet na nią nie spoglądając.- Przecież chciałaś, żeby zawsze tak było, prawda?
Fea poczuła, że zwyczajnie nie zapanuje nad emocjami. Ręce jej drżały.
- Nie chcę od ciebie niczego, poza jedną przysługą – odparła, nie ukrywając złości. – Udław się nie śniadaniem, ale od razu całą tacą.
Blondyn zacmokał, kręcąc głową.
- No, no, jak niemiło, jak arogancko. Ale ja na twoim miejscu darowałbym sobie te żałosne odzywki. I radziłbym posilenie się. Droga przed tobą dosyć długa.
Przybliżał się coraz bardziej. Feainne nie wiedziała, czy bardziej się boi, czy jest wściekła. W każdym razie, desperacko sięgnęła do stolika i rzuciła w niego małym lusterkiem. Po chwili z szafek poleciały na zabójcę inne przedmioty.
Nie wiedziała, kiedy zdążył się uchylić, kiedy uniknął oberwania jakimś klapkiem i całą resztą przedmiotów. W każdym razie lustro rozbiło się na jego prawej ręce. Drobne strużki krwi spływały mu po nadgarstku.
W następnej chwili poczuła jak przypiera ją do ściany obitej drewnianą boazerią. Przestała się szamotać, poddała się w tej bezsensownej walce.
- Na co jeszcze czekasz? – odparła, dysząc ciężko. – Możesz ze mną zrobić co tylko chcesz. Uderz mnie, pobij, albo od razu zabij. Mi to różnicy nie zrobi.
- Jesteś mi potrzebna żywa. Inaczej, wierz mi, skończyłabyś jak czarodziej z waszej drużyny. Jak dwoje innych ludzi, którzy pożegnali się z tym światem tej nocy. Jak dziesiątki innych, których już nawet nie pamiętam.
Fea poczuła jak serce bije jej mocniej. W głowie jej się zakręciło. Erredin... Szarka i Melvi? Aleesha i Gareth? Essi? Desiree? Które z nich już nie żyje? Kogo bestialsko zamordował jej były kochanek? Ten sławny zbir, którego nasłała na nich Bellatrix? Kto jeszcze przez nią zginie?
- Ale ty – kontynuował dalej zabójca – jesteś mi potrzebna żywa. A dzisiaj moi chłopcy zabiorą cię na małą przejażdżkę. Więc radzę ci się posilić. Droga nie będzie krótka.
- To zabierz te ręce. Tak to sobie możesz macać dziewki w karczmie. – Ruda podjęła dalszą walkę, usiłując odtrącić jego dłoń. – Przestań, bo...
- Bo co? – rzucił, patrząc jej wyzywająco w oczy.
Fea odwróciła głowę. Pierwsza łza spłynęła po jej policzku.
Aëlve zostawił ją. Wyciągnął wyszywaną chustkę i przetarł nią nadgarstek. Tkanina zabarwiła się na czerwono.
- Koniec na dziś. Z tobą sprawę dokończę później. Zobaczysz, jeszcze się zabawimy.
Drzwi pokoju zamknęły się. Dopiero wtedy Fea zorientowała się, że po policzkach spływają jej łzy. Otarła je szybko wierzchem dłoni. Nie było czasu na rozczulanie się. Musi uciekać. Musi ostrzec resztę drużyny, nim on zdąży zabić kogoś jeszcze.
Chyba, pomyślała po chwili, że na wszystko jest już za późno.


Ostatnio zmieniony przez Feainne dnia Wto 19:12, 29 Sty 2008, w całości zmieniany 2 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Wto 15:33, 08 Maj 2007  
Presea
Poszukiwacz Przygód
Poszukiwacz Przygód


Dołączył: 26 Cze 2005
Posty: 233
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Lublin


Karczma Biały Rumak mieściła się w jednej z uliczek odchodzących od Placu Przyjaźni. Całkiem niedaleko gospody Pod Złotym Mieczem i tuż obok zamtuza. Kiedy cała siódemka pojawiła się tam w środku nocy karczmarz niechętnie wpuścił ich do środka, mamrocząc przy tym przekleństwa pod adresem tych, którzy raczyli go obudzić o tak niewdzięcznej porze. Jako, że większość pokoi była już pozajmowana, grupa musiała zadowolić się dwoma niewielkimi pokojami na poddaszu.
Próbowali jeszcze dyskutować, jednak wszystkim zaczęły dawać się we znaki wydarzenia ostatnich godzin. Doszedłszy do wniosku, że Aëlve nie wyjedzie od razu, ani też nie zabije Feainne, uznali, że mogą odpocząć, przynajmniej do rana.
*
Ranek nadszedł jednak zbyt szybko. Właściwie, to nikt tego nie zarejestrował, w końcu jednak Caerme otworzyła oczy usłyszawszy głośny huk z parteru karczmy. Pewnie służąca coś upuściła.
Dziewczyna ziewnęła i podeszła do okna. Rozsunęła zasłony i zaklęła cicho – słońce było już dość wysoko.
- Dziewczyny – powiedziała głośniej. – Wstawać, bo robota jest.
- Co? – jęknęła Aleesha przeciągając się. Po chwili jednak przypomniała sobie, co się dzieje i szturchnęła leżącą na sąsiednim łóżku Essi. Caerme uderzyła dłonią w ścianę.
- Melvi! – zawołała. – Wstawajcie w końcu.
- Uspokój się kobieto, i nie krzycz tak – odezwał się trubadur z drugiego pokoju. – Te ściany są jak z papieru…
Po kilku minutach cała siódemka siedziała już w ciasnym pokoiku.
Melvi wyglądał przez okno. W pewnym momencie odezwał się niepewnie:
- Hmm… Odkąd to obrączkuje się gołębie zielonymi wstążkami?
- Wstążkami? – Desiree podeszła do niego i również spojrzała przez okno.
Melvi wskazał ręką na niski lekko pochyły dach sąsiedniego budynku. Desiree od razu ujrzała białego gołębia, który napuszony zalecał się do gołębicy.
Elfka ostrożnie otworzyła okno i wyszeptała kilka słów utkwiwszy spojrzenie w gołębiu. Ptak stracił zainteresowanie wybranką swego serca i przefrunął do okna, w którym stała Dessie. Nie protestował, kiedy delikatnie odwiązywała zieloną, postrzępioną wstążeczkę. Na parapet opadło kilka ogniście rudych włosów.
- Fea – szepnęła.
- To znaczy, że żyje - zauważyła Essi.
- I że na nas czeka – uzupełniła Szarka, po czym spojrzała na czarodzieja. - Erredin… A czy… Czy nie mógłbyś wydostać Feainne przez portal?
Czarodziej pokręcił głową.
- To nie takie proste – powiedział.
- Ale przecież… Przecież już raz ją tak uratowałeś… I Lucjusz…
- To nie takie proste – powtórzył czarodziej. – Wtedy w Sequisse miałem wiele szczęścia. Otworzyłem portal na ślepo. Nie wiedząc czy wyjście będzie w mieście, czy na drugim końcu świata. Kilkaset metrów nad ziemią, czy może pod wodą. Podejrzewam, że to, że trafiłem do gospody, w której się wtedy zatrzymałyście, zawdzięczam jedynie ingerencji sztyletu… Natomiast Lucjusz… Lucjusz znał to miasto jak własną kieszeń. Dobrze wiedział, gdzie chce przenieść Desiree. Co prawda też ryzykował, że akurat ktoś postawi w tym miejscu wóz, albo ktoś będzie właśnie przechodził. O mały włos, a portal otworzyłby się dokładnie na mnie i Essi. Nie wiem, gdzie trzymają Feainne, nie wiem, gdzie ustawione są ewentualne meble, kto jest w pomieszczeniu. Jeśli udałoby nam się do niej dotrzeć, to owszem. Mógłbym nas zabrać przez portal w jakieś bezpieczne, znajome miejsce.
- Tu?
- Nie powiedziałbym, że tu jest bezpiecznie, ale musiałoby wystarczyć.
Na chwilę zapadła cisza.
- Siedząc tutaj nic nie wymyślimy – powiedziała Desiree opierając się o ścianę. – Trzeba się zorientować, gdzie ją trzymają i co zamierzają.
- Czyli? – zapytała Aleesha.
- Chyba ktoś z nas musi pójść do Złotego Miecza.
- Ja mogę pójść – zaoferował Gareth przerywając milczenie, które nastało po propozycji Desiree.
- On cię zna, Gareth – przypomniała Aleesha.
- Wszystkich nas zna. – Chłopak wzruszył ramionami. – A razie czego tanio skóry nie sprzedam.
Aleesha pominęła tę uwagę milczeniem, jednak jej spojrzenie wyraźnie mówiło, co myśli o tak lekkomyślnej decyzji Garetha.
*
Gareth wrócił po pół godzinie, po jego minie można było poznać, że nie przynosi dobrych wiadomości.
- Wyjechali. Z samego rana – oznajmił.
- Cholera… - zaklęła Caerme.
- Karczmarz nie chciał mówić – kontynuował Gareth. - Aëlve albo dobrze mu zapłacił, albo nieźle go zastraszył. Albo obie te rzeczy na raz. Dowiedziałem się wszystkiego od jego córki. – Gareth udał, że nie widzi ostrzegającego spojrzenia Aleeshy. – Tak więc rano wyprowadzili związaną Feainne tylnymi drzwiami, wsadzili na konia i pojechali w stronę północnej bramy. Najwyraźniej kierują się z powrotem w stronę Sequisse.
- Musimy za nimi jechać. – Szarka wstała z łóżka i chwyciła swój miecz.
- Caerme, czekaj. – Zatrzymał ją Erredin.
- Im dłużej czekam, tym oni są dalej. Musimy ją ratować, nie rozumiesz? – Dziewczyna wrogo spojrzała na czarodzieja.
- Pojedziemy, bądź spokojna – wtrąciła się Verissa. – Zapominasz jednak o kilku rzeczach. Po pierwsze Aëlve zapewne spodziewa się pościgu. Wie, że to my mamy sztylet, więc pewnie będzie się starał wymienić go na Feainne…
- Z tego, co o nim słyszałem, to wątpię, żeby oddał nam ją żywą – odezwał się Gareth.
Erredin pokręcił głową.
- Sądzę, że nie zrobi niczego bez wiedzy Bellatrix. Pewnie ma zamiar dostarczyć jej Feainne i czekać na dalsze instrukcje.
- Szczerze mówiąc, to wolałabym odbić Feainne zanim trafi w ręce tej wiedźmy – powiedziała Aleesha.
*
Aëlve stanął w pewnej odległości od budynku i odczytał napis nad wejściem. „Biały Rumak”, głosiła tabliczka. Morderca uśmiechnął się do siebie i z politowaniem pokręcił głową.


Ostatnio zmieniony przez Presea dnia Nie 16:06, 27 Maj 2007, w całości zmieniany 2 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Pon 15:14, 21 Maj 2007  
Ettariel Ancalimë
(Nie)legalna Wampirzyca
(Nie)legalna Wampirzyca


Dołączył: 06 Cze 2005
Posty: 1951
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Haremu Aëlvego


Kierowali się na północny zachód. W kierunku dokładnie przeciwnym temu, w którym wędrowała wcześniej Feainne z drużyną. Musiałaby być głupia, żeby nie wiedzieć, że wieźli ją z powrotem do Sequisse.
Przed oczami elfki przesuwały się to marzenia, które legły w gruzy, to czarne wizje przyszłości, to wszelkie możliwe sposoby ucieczki. Tym razem wykazała trochę rozwagi i zimnej krwi – dała sobie czas na obmyślanie forteli. Uśpiła czujność oprawców. Do Sequisse daleka droga, myślała. Zdążę im się wymknąć.
Kolaska, którą ją wieziono, podskoczyła na jakimś korzeniu i zatrzymała się. Skrzypnęła zasuwka przy drzwiach i do środka wszedł młody mężczyzna. Nieśmiałym, jak się zdawało, gestem podał uwięzionej sporą kromkę chleba i manierkę z wodą.
Fea nie podziękowała. Przez kilka chwil patrzył w milczeniu jak jadła, po czym wyszedł. Rozległ się zgrzyt zasuwki i kolaska ruszyła dalej.
Jak on na mnie patrzył, pomyślała mimowolnie, przeżuwając twarde pieczywo. Takim smutnym, tęskniącym wzrokiem. Zupełnie jakby...
Jakby...
Elfka uśmiechnęła się do siebie.
*
W pokoju przez chwilę panowała niczym nie zmącona cisza. Siedem osób siedziało w całkowitym milczeniu, a ich myśli obracały się wokół jednego: jak jednocześnie odbić Feainne, załatwić Aëlvego i wyjść żywo z tej całej awantury.
- Głodny jestem – mruknął końcu Gareth. – Możemy w tej spelunie liczyć na jakieś porządne śniadanie?
- Nie sądzę – powiedziała Aleesha. – Ten łajdak oberżysta nie dość, że zdarł z nas za nocleg ile się tylko dało, to jeszcze patrzył takim wzrokiem, jakbyśmy to my go okradali!
- Melvi – odezwała się Essi – idź na dół i każ przygotować śniadanie dla siedmiu osób. A wy szykujcie się do drogi! Musimy udać, że wszyscy stąd wyjeżdżamy – anielica zniżyła głos. – Za miastem rozdzielimy się.
Desiree spojrzała na nią.
- Podejrzewasz, że w mieście...
- Znajdziemy jakąś wskazówkę – dokończyła Essi. – Dokładnie tak, Dessie. Zostaną tu najwyżej dwie osoby. Reszta jedzie odbić Feainne.
- A może zapytasz nas o zdanie? – zaproponował ironicznie Erredin.
- Owszem, nie omieszkam – odparła z cieniem irytacji. – Nie wydaje mi się jednak, żebyście wpadli na lepszy pomysł. No więc, co o tym sądzicie?
- Dobry pomysł – odezwała się Aleesha.
Caerme skinęła głową.
- Dlaczego? – zapytał Gareth. – Po co osłabiać nasze siły, zostawiając dwie osoby w Ancelstierre? Nie wiemy, ilu dokładnie ludzi ma Aëlve. Może dziesięciu, może więcej. Lepiej nie ryzykować. Jeśli chcemy odbić Feainne, musimy uderzyć raz a dobrze. Inaczej cały ten plan spali na panewce. Ostrzeżemy tylko zbója i odtąd będzie miał się bardziej na baczności, a na pewno obstawi się jeszcze większą liczbą ludzi.
- Chłopak mądrze mówi – powiedziała Desiree. – Nie możemy ryzykować. Ściągniemy na rudą jeszcze większe niebezpieczeństwo.
- Nie. W każdej z dwóch grup musi być jedna osoba, która posługuje się... mocą nadprzyrodzoną. Możliwe, że Aëlve zostawił tu szpiegów. Albo sam został.
Elfka spojrzała na Essi z powątpiewaniem.
- Niech w mieście zostaną trzy osoby – powiedział niespodziewanie Erredin.
- Nie przesadzaj. Na to nie możemy sobie pozwolić.
- Owszem, możemy. Ty, Dessie, Gareth i ja pojedziemy. Melvi z Aleeshą i Caerme zostaną tu.
- Nie ma mowy! – wrzasnęła oburzona Szarka. – Ja jadę! Chyba, że mnie zwiążecie i wsadzicie do worka.
- Cel uświęca środki – parsknął czarodziej. – Jeśli lubisz być wiązana i przechowywana w worku, nie zamierzam pozbawiać cię tej przyjemności. Ale wolałbym, żebyś się nie stawiała jak rozpuszczony dzieciak, Caerme. Przyspieszy to drogę i oszczędzi niepotrzebnych kłótni.
Dziewczyna prychnęła ze złości jak kocica i już chciała się odciąć, ale Essi nie pozwoliła jej dojść do słowa.
- Zły pomysł – orzekła stanowczo. – Jeśli Aëlve zostawił tu część swojej drużyny, to znaczy, że jest przygotowany na wszystko. I chce nas wyeliminować. Aleesha, Caerme i Melvi sami sobie przeciw nim nie poradzą, nie oszukujmy się. Niech Szarka pojedzie. Dessie albo ja zostaniemy z Melvim.
Pięć par oczu zwróciło się na Desiree. Elfka namyślała się długo.
- Jedź – szepnęła w końcu. – Bardziej się przydasz.
Essi wydało się, że słowa te z trudem przeszły jej przez gardło.
Do pokoju wpadł Melvi, rozwiewając nieco ponury nastrój swoim olśniewającym uśmiechem.
- Spakowani? Śniadanie gotowe!
- Idziemy – odparł Erredin. – Wolałbym jednak zostawić Caerme w mieście – dodał ciszej do Desiree i Essi, kiedy reszta zbiegała na dół.
- Też się ku temu skłaniam. Dziewczyna jest zbyt narwana. Może narobić głupot, a jeśli wszystko popsuje, nie będziemy mieli drugiej szansy.
- Posługuje się bronią, to się liczy – zirytowała się anielica. – Poza tym, miejcie wzgląd na jej uczucia! A jak Fea zginie? Jeśli nie uda się jej odbić?
Chciała dodać: „proszę was”, ale nie zdobyła się na to. Duma nie pozwalała jej o nic prosić.
Elfka i elf milczeli.
*
Aëlve obstawił karczmę swoimi ludźmi, a sam stał w pobliżu, mając na oku wejście. Ci głupcy nie powinni się niczego spodziewać, myślał. Wszak porwałem rudą i jestem już daleko stąd. O ich naiwności najlepiej świadczy to, że nie wykazując za grosz ostrożności, przenieśli się tutaj.
Morderca w zamyśleniu bawił się długą szpilką, która spinała bladobłękitny wams. Kaan obserwował ukradkiem swego pracodawcę i nie miał wątpliwości, że ta ozdoba mogła w każdej chwili stać się w jego ręku narzędziem zbrodni. Kaan miał dziewiętnaście lat i był najmłodszy z drużyny. Jak wszyscy, nazywał Aëlvego mistrzem. W przeciwieństwie jednak do reszty, która bała się „mistrza”, chłopak darzył go bezgranicznym podziwem i uwielbieniem. Jego marzeniem było stać się takim perfekcjonistą w zabijaniu.
- Kaan – powiedział cicho morderca.
- Tak, mistrzu?
- Wejdź do środka i obserwuj ich. Kiedy będą zbierali się do wyjścia, wyjdź przed nimi. Reszta niech się ukrywa w pobliżu.
- Tak jest – chłopak odwrócił się, żeby odejść.
- Kaan.
Zatrzymał się.
- Nie atakujcie ich. Nie chcemy rozróby w mieście. Dyskretnie pojedziemy za nimi. Wilczycę brać żywą, resztę zabić. Z czarodziejem rozprawię się sam.
*
Erredin pierwszy skończył śniadanie.
- Pójdź na górę po bagaże – poprosiła Desiree.
Czarodziej rozejrzał się po karczmie.
- Wszyscy macie tam przyjść zaraz po śniadaniu – szepnął jej do ucha i wyszedł. Elfka uniosła brwi i spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale przekazała to szeptem pozostałym.
- Co on znowu kombinuje? – zezłościła się Szarka. – Nie możemy zwlekać!
Essi wstała z miejsca, zostawiając ledwo tknięty posiłek.
- Idę się rozejrzeć – powiedziała cicho.
Wyszła przed budynek. Atmosfera zdawała się napięta, jak przed burzą. Essi wytężyła uwagę. Wokół ludzie zajmowali się zwyczajnymi sprawami. Jakiś mężczyzna słusznej postury o małych, rozbieganych oczkach targował się o strzały do łuku. Równie postawny młodzieniec minął anielicę. Zauważyła, że dyskretnie mierzył ją wzrokiem.
Obchodziła karczmę spacerowym krokiem, udając, że podziwia towary rozłożone na straganach. Jej wzrok zatrzymał się na wysokim blondynie, który rozmawiał ze śliczną właścicielką kramiku z jedwabnymi szalami. Był bardzo przystojny i wyglądał na szlachcica. Jego strój, choć podróżny, skrzył się od srebrnych haftów i drobnych klejnotów.
Verissa podeszła bliżej.
Mężczyzna podniósł wzrok i zielone oczy spojrzały prosto na nią. Teraz nie miała już wątpliwości, kogo ma przed sobą. Nie zdradziła nawet mrugnięciem, że go poznaje. Dalej obojętnie przeglądała szale.
*
Desiree zapukała do pokoju na poddaszu.
- Erredin, to ja.
- Wejdź.
Na środku malutkiej sypialni świecił owal portalu. Twarz elfki rozjaśniła się uśmiechem, który przybladł zaraz, zastąpiony przez niepokój.
- A... dokąd on prowadzi?
- Poza miasto.
Desiree rzuciła mu uważne spojrzenie.
- Jesteś pewien?
- Miałem kwadrans na stworzenie tego portalu. Za kogo ty mnie masz?
- Nie wiem naprawdę, za kogo cię mieć. To wszystko jest zbyt dziwne i dzieje się za szybko, żeby móc wydawać racjonalne osądy i przemyślane opinie. Dlaczego właściwie do nas dołączyłeś?
- Nie wiem – odparł, nie patrząc na nią. – Może po prostu chciałem mieć jakiś cel.
A może nawet się nad tym nie zastanawiałeś, pomyślała elfka. Może po prostu zrobiłeś do dla niej. Dla Essi. I chyba się pomyliłeś.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Weźcie bagaże i przyjdźcie tu – poleciła Desiree, nie otwierając.
Po chwili cała drużyna wpakowała się do środka. Essi weszła ostatnia. Spojrzała na portal.
- Wskakujcie, szybko – powiedziała, gdy klucz zgrzytnął w zamku. – Mamy ich na karku.
- Co, jak to? – przestraszył się Melvi.
- Aëlve tu jest? – zapytał Erredin lekko zmienionym głosem. - Tu, pod karczmą?
Essi spojrzała na niego i przeszedł ją zimny dreszcz.
- Tak. Widziałam go na własne oczy.
- Erredin – wtrąciła się szybko Desiree. – Zemstę możesz odłożyć na później. Proszę cię. Teraz najważniejsza jest Fea.
Czarodziej był blady.
- Proszę cię – powtórzyła. – Zdążysz go pomścić.
- Zdążę. Zdążę... – ocknął się nagle. – Trzeba iść do stajni po konie. Gareth, Dessie, obstawicie drzwi, kiedy będę otwierał portal. Chodźmy.
- Konie dadzą się przeprowadzić?
- Muszą. Reszta do portalu.
- Jakim. Prawem. Mi. Rozkazujesz? – wycedziła Essi, mrużąc oczy.
- Ręce opadają – westchnęła elfka. – Essi, nie rób scen. Tak będzie najlepiej.
Anielica w milczeniu popchnęła „resztę” z w stronę portalu i wskoczyła za nimi.
*
Skrzypnęła zasuwka przy drzwiach kolaski. Fea szybkim ruchem poprawiła włosy, a spódnicę, niby to przypadkiem, podciągnęła z jednej strony do połowy uda. Domyślała się, który z nich wejdzie. Zawsze on wchodził.
Nie myliła się.
Do ataku, pomyślała. I ukryła twarz w dłoniach. Zaszlochała, starając się, by zabrzmiało to możliwie najbardziej autentycznie.
Chłopak chrząknął. Pierwszy raz widział płaczącą elfkę i nie bardzo wiedział, jak się zachować. Patrzył to na kształtną nogę, widoczną spod fałd ciemnozielonej sukni, to na rude loki, opadające na ramiona i twarz.
- Feainne? – odezwał się niepewnie. – Przyniosłem ci wodę.
Odpowiedziało mu szlochanie.
- Co ci jest?
- Nie mogę już wytrzymać... – chlipnęła – w tym zamknięciu... Boję się zamkniętych pomieszczeń... Nie dotrwam do końca... Umrę!
Chłopak zamyślił się. Nie należał do intelektualistów, wiedział tylko, że powinien wypełniać rozkazy. Wypuszczenie elfki na kilka chwil pod ścisłym nadzorem nie było zakazane. Zrobiło mu się jej żal. Wydawała się taka piękna i bezbronna.
- Chodź – powiedział po chwili. – Przejdziesz się trochę, ale będę cię pilnował.
Spojrzenie złotych oczu zelektryzowało go.
- Dziękuję – szept. – Kochany jesteś.
Schodząc po stopniu na ziemię podniosła spódnicę wyżej, niż było potrzeba. Chłopak nieświadomie połknął już haczyk. Gdzieś tam, w głębi jego umysłu, błysnęła i zgasła myśl, że więźniarka może zechce wywieść go w pole. Potem już bez reszty pochłonął go widok zgrabnych nóg i lekkich, wdzięcznych ruchów.
*
- Nie znoszę portali – jęknęła Szarka, masując stłuczone o kamień kolano.
Wylądowali poza miastem, niedaleko od najbardziej wysuniętych na południe zabudowań. Słońce było jeszcze nisko. Ancelstierre budziło się coraz szybciej, zdawało się przeciągać i mruczeć jak zaspany kot.
Essi w milczeniu wytrzepywała z włosów liście i małe gałązki. Aleesha wzięła Melviego i poszli się rozejrzeć. Szarka masowała kolano i niecierpliwiła się.
- Caerme – odezwała się cicho Essi.
Dziewczyna podniosła wzrok.
- Wpłynęłam na Erredina i Dessie, żeby zgodzili się ciebie wziąć. Nie zrób żadnego głupstwa, Caerme. Nie trać dla niej życia.
- Essi, ja...
- Tak, wiem. Nie tłumacz się, proszę.
- Skąd wiesz?
Verissa nie odpowiedziała, uznając widocznie to pytanie za retoryczne. Zaczęła spacerować między drzewami niecierpliwym krokiem.
- A jak już jesteśmy przy pouczeniach – rozległ się nagle głos Caerme – to chyba powinnaś przeprosić Erredina. Ty w ogóle nie masz względu na uczucia! Wiesz, co to znaczy stracić przyjaciela? Zachowywałaś się wobec niego jak...
- Dość! – syknęła Essi.
Szarka zamilkła i spuściła wzrok.
- Ktoś się zbliża – przerwała ciszę anielica.
- Nic nie słyszę.
- Pożałowania godny ten ludzki słuch. Schowaj się gdzieś.
Szarka przyczaiła się za jakimś głazem, Essi stanęła za szerokim drzewem, kładąc dłoń na rękojeści sztyletu. Trwały tak przez długą chwilę, zanim do uszu Caerme doszły urywki rozmowy.
- ...gdzieś tu je zostawiłyśmy – paplał Melvi. – Gdzie one są, do cholery?
Essi mrugnęła i położyła palec na ustach. Kiedy trubadur wyszedł na polankę, anielica bezszelestnie wyskoczyła z kryjówki i rzuciła się na niego, udając, że go dusi. Caerme przyłączyła się do zabawy, podcinając Melviemu nogi.
- Pomocyyy! – darł się wniebogłosy schwytany. – Mordują!!!
- Cicho, grajku – parsknęła Essi. – Jak będziesz zarabiał jak sobie gardło zedrzesz?
- Przestraszyłyście mnie!
- O to nam chodziło.
Nadbiegła reszta grupy, zaalarmowana wrzaskami.
- Zaprzestańcie tych głupich zabaw – mruknęła Desiree. – Zaraz całe miasto będzie wiedziało, gdzie jesteśmy. Essi, mogłabyś dawać lepszy przykład...
- Nie dramatyzuj, Dessie – ucięła Verissa. – Macie konie?
- Mamy – odpowiedział Gareth, wynurzając się spośród gałęzi. Prowadził za uzdę dwa wierzchowce, trzy kolejne szły za nim, poganiane przez Aleeshę. Na końcu pojawił się Erredin, prowadząc ostatnie dwa.
Czarodziej zostawił konie i podszedł do miejsca, w którym wcześniej był portal. Nie zostały już z niego nawet zarysy, ale został magiczny ślad. Erredin wyszeptał kilka niezrozumiałych słów. Powietrze zgęstniało na krótką chwilę i raptownie wróciło do normy.
Aleesha zmarszczyła nos, rozglądając się.
- Co to?
- Nic. Usunąłem ślad portalu.
- Zamiana, Dessie – powiedziała nagle Essi. - Ty jedziesz. Ja zostaję.
Elfka uniosła brwi.
- Dlaczego?
- Nie wiemy ilu ma ludzi Aëlve w mieście, ale należy założyć, że dużo. Ja sobie z nimi lepiej poradzę.
- Tak sądzisz?
- Oczywiście, moja droga – anielica nie przejęła się urażonym tonem Desiree.
- A kto zostaje z tobą?
- Melvi. Wam by tylko przeszkadzał.
- Co? – obruszył się trubadur. – Jak to nie jadę?! Nie będę...
Essi przerwała mu.
- Lubisz krwawe walki, Melvi?
- Eee... no... tak jakby...
- No właśnie. To dobrze, bo zupełnie się do nich nie nadajesz. I nie myśl sobie, że w Ancelstierre będziesz mógł się szwendać po karczmach. Będziemy się ukrywać. Zdobywać informacje. Do tego się lepiej nadajesz.
- Nie będzie to łatwe – zauważyła Aleesha, poprawiając juki. – Łatwo was rozpoznają.
- Ano – mruknął Melvi. – Poradzimy sobie jakoś.
- Czekajcie, mam pomysł – Erredin zajrzał do swojego tobołka i zaczął czegoś w nim szukać. Po chwili wyjął z małego kuferka buteleczkę z fioletowym płynem. Płyn się kończył, było go już może na dwa palce.
- Jeśli to magiczne, to nie wiem, czy na mnie zadziała.
- Magiczne, Essi. Ale bardzo silne. Powinno zadziałać. Nie zmieni w całości twojego wyglądu, ale częściowo na pewno. Może nie zadziałać na oczy.
- Rany – szepnął Melvi. – Magiczny zmieniacz wyglądu... A jak będziemy po nim wyglądali?
- Pojęcia nie mam. Weź to, Essi i wypijcie jak odjedziemy. Sam moment przemiany jest mało przyjemny, lepiej nie mieć przy tym świadków.
Trubadur patrzył na flakonik z pewną dozą nieufności.
- Jak długo toto działa?
- Dopóki nie wypijesz antidotum, które mam przy sobie.
- A jak nas rozpoznacie, w razie czego? – Melvi nie dawał za wygraną.
- Mam swoje sposoby – uciął Erredin. – Szykujcie się do drogi.
Nastąpiło małe zamieszanie. Cała siódemka zaczęła krzątać się koło koni i tobołków, wymieniając przy tym komentarze i zapewnienia, że na pewno wszystko pójdzie dobrze. Essi wykorzystała tę chwilę, żeby zbliżyć się do czarodzieja.
- Erredin.
Ich spojrzenia spotkały się i Essi pomyślała, że Szarka miała rację.
- Wybacz mi – podjęła nie bez trudu. – Byłam okropna. Przepraszam. Przyznaję nawet, że samej nie przyszło mi do głowy przeprosić, zostałam napomniana surowo i nie bez złośliwości – zakończyła z odcieniem ironii.
Nie spuściła wzroku, ale nie potrafiła wykrztusić nic więcej.
Erredin uśmiechnął się lekko. Anielicy przyszło na myśl, że rozbawiły go trochę te przeprosiny, po każdym wszak mógł się tego spodziewać, ale nie po niej.
- Nie śmiej się – powiedziała z delikatnym wyrzutem. – Wbrew pozorom, mam uczucia i potrafię dostrzec, że kogoś obraziłam.
- Nie śmieję się – zaprzeczył. – Nie chcę mieć do ciebie urazy.
Chociaż wciąż się o ciebie niepokoję, dodał w myślach.
- Essi – dodał, kiedy odwracała się, by odejść. Zatrzymała się. – Mam do ciebie prośbę. Nie zabijaj go.
- Rozumiem – powiedziała po chwili milczenia. – Zemsta. Cóż, nic nie obiecuję. Może się zdarzyć, że nie będę miała innego wyjścia.
- Ale jeśli nie będziesz musiała, nie zabijaj.
- Dobrze – z powagą skinęła głową. – Dobrze, Erredin. Nie mówmy już o tym.
*
Wiosenny wiatr szeptał o czymś zawzięcie z liśćmi drzew. Ich szelest mieszał się z dochodzącą z oddali rozmową, a stukanie dzięcioła z rytmicznym stukaniem końskich kopyt. Wąską, niknącą czasem w leśnym poszyciu ścieżką jechało dwoje podróżnych, mężczyzna i kobieta. Zmierzali w stronę miasta.
Kobieta prowadziła. Gęste loki koloru ciemnoblond, swobodnie rozpuszczone, opadały jej na ramiona i plecy. Z drobną, dziecięcą wręcz twarzyczką o figlarnie zadartym nosku i małych ustach kontrastowało chłodne spojrzenie granatowych oczu. Jej towarzysz, wysoki mężczyzna o szczupłej, owalnej twarzy, nerwowo odgarniał ciemne włosy, które opadały mu ciągle na oczy.
- Essi... – zaczął nieśmiało, ale kobieta przerwała mu niecierpliwie.
- Lajila – powiedziała z naciskiem. – Nie Essi! Zapamiętaj to sobie i przyzwyczajaj się, zanim dojedziemy do miasta. Ja jestem Lajila, prostytutka z południowej Alderii, a ty Vico, aktor z wędrownego teatru. I tego się trzymajmy. Jeśli w Ancelstierre ci się coś wyrwie, to ja też ci coś wyrwę. Będzie bolało – ostrzegła.
- Właściwie to skąd mają znać nasze imiona?
Kobieta westchnęła, i zatrzymała się na chwilę, żeby się z nim zrównać.
- Posłuchaj mnie, Vico – powiedziała szeptem. – To nie jest szajka zwykłych zbójów, którzy mordują ludzi po drogach i zgarniają łup. Ci, z którymi bawimy się w kotka i myszkę nie cofną się przed niczym, bo wiedzą, że tu wchodzi w grę coś więcej.
- Co więcej? W jaką grę? Coraz mniej tu rozumiem. A jak czegoś nie rozumiem, to zazwyczaj chodzi o magię. Albo o politykę.
Kobieta skinęła głową.
- Oni porwali Feainne nie dla zabawy ani po to, żeby ją sprzedać jako niewolnicę. Porwali ją dla pewnej cennej rzeczy, której na szczęście nie ma już przy sobie. Ale ma informacje. A nawet jeśli by ich nie miała, pozostaje cenną kartą przetargową. Spodziewają się, że może będą mogli ją wymienić, albo zaszantażować nas, przykładając jej ostrze do gardła. Domyślają, się, że zależy nam na jej życiu. Na razie jednak wiozą ją, najprawdopodobniej do Sequisse. Może nie dostali jeszcze instrukcji z góry i nie wiedzą, czy mają dostarczyć elfkę czy sztylet.
- A im dłużej mają wątpliwości, tym lepiej dla nas. My zaś w Ancelstierre musimy... przeciąć to porozumienie? Nie pozwolić im się skontaktować ze zleceniodawcą? To jest chyba niewykonalne.
- Wszystko jest wykonalne. Jedne rzeczy mniej, inne bardziej.
- Dość idealistyczne spojrzenie na życie.
- Nazwałabym to raczej działaniem. Na razie nasze działanie będzie polegało na zbieraniu wiadomości. Aëlve został w mieście i musimy wiedzieć, dlaczego. Dla jakiej to nie cierpiącej zwłoki sprawy porzucił pilnowanie cennego jeńca.
- Może po to, żeby wyeliminować tych, którzy ewentualnie staną mu na drodze. Czyli nas.
- Może.
- Albo żeby odebrać jakieś tajne zlecenia... Essi? Znaczy, Lajila – mężczyzna poprawił się szybko. – Z tego co zrozumiałem, na Feainne uwzięła się jakaś wiedźma z Sequisse. Słyszałem tą legendę. Legendę o sztyletach... Ale nigdy nie przypuszczałem, że to prawda.
- W każdej legendzie kryje się ziarno prawdy.
Milczeli jakiś czas. Końskie kopyta stukały rytmicznie. Drzewa i krzewy rzedniały przed dwojgiem podróżnych. Las się kończył.
- Trzeba będzie zbliżyć się do tego Aëlvego – odezwała się w zamyśleniu kobieta. - Zapoznać się z nim. Wyciągnąć z niego wszystkie informacje, jakie może nam dać.
- Ja nic nie mówię, ale to chyba należy do ciebie.
- Wiem – parsknęła. – Ty pokręcisz się trochę wokół, poobserwujesz, posłuchasz... Może zauważysz coś ciekawego. Jeśliby mnie odkryli... wątpię, żeby tak się stało, ale jeśli... nigdy nic nie wiadomo... wtedy uciekaj. Nie oglądaj się za siebie. Ja sobie poradzę.
Mężczyzna nie odpowiedział nic. Zza zakrętu, do tej pory przesłonięte grupą drzew, stanowiących ostatni przyczółek lasu, wyłoniło się miasto Ancelstierre.


Ostatnio zmieniony przez Ettariel Ancalimë dnia Czw 17:14, 16 Sie 2007, w całości zmieniany 1 raz
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Wto 19:06, 29 Sty 2008  
Feainne
Romanusowa
Romanusowa


Dołączył: 03 Cze 2005
Posty: 2759
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Verden


*
Dochodziło południe, gdy Essi i Melvi dojechali do pierwszych zabudowań Ancelstierre.
- Dokąd teraz? – zapytał Melvi, rozglądając się niespokojnie wokół. Pomimo, że wcześniej spędzili w mieście kilka dni, poeta wciąż nie potrafił rozeznać się w tym skomplikowanym układzie ulic.
- Nie możemy mieć na sobie tych samych ubrań – odparła w zamyśleniu Essi, bardziej do siebie, niż do trubadura. - Musimy kupić jakieś szaty na bazarze. I nie powinniśmy mieć z tym większych problemów – odparła, spoglądając na plątaninę dróg, które co i rusz przecinały placyki targowe.
- Na bazar więc. Prosto i w lewo, Vico. – Zadecydowała w końcu, poganiając karą klacz.
Słońce było w zenicie, gdy udało im się sforsować płynący falami tłum. Na placyku postanowili się rozdzielić. Podczas gdy Essi ruszyła na prawo, w stronę straganów oferujących suknie i szale, Melvi poszedł w stronę przeciwną, poszukując męskiej odzieży. Różnokolorowy tłum napierał na nich z każdej strony. Wokół sprzedawcy zachwalali swoje towary, starając się przekrzyczeć gwar ludzkich głosów i turkotanie wozów.
Essi przeglądała właśnie suknie, gdy nagle z wszechobecnego zgiełku wyłowiła imię Lucjusza Vossena. Nie zdziwiła się, był w końcu powszechnie znanym i szanowanym czarodziejem w Ancelstierre. Wieść o jego śmierci musiała obiec już całe miasto. Pomimo to odłożyła granatową sukienkę i wytężyła słuch, uważnie lustrując tłum. Wreszcie dojrzała dwie kobiety, plotkujące głośno. Przysunęła się w ich stronę.
- ...podobno w mieście ciągle pozostaje morderca. Całkiem możliwe, że to także mag...
- Pewnie, że mag. Albo morderca miał jakąś liczną kompanię. Mówię Ci, Bridget, gadają, że Vossen nie dałby się tak łatwo podejść. Więc musieli Ci dobrze, oj dobrze, obmyślić tę zasadzkę.
- Ale wiesz co, słyszałam że widziano go wcześniej z jakimś elfem. Myślę, że to jego robota. Przyjezdni zawsze przynoszą nieszczęście – odparła, obrzucając uważnym spojrzeniem Essi.
Anielica udała obojętnie, że przegląda korale. Po chwili kobiety znów zajęły się plotkowaniem. Verissa, przysłuchując się im, kolejny raz stwierdziła, że ludzka fantazja i głupota nie znają najwyraźniej żadnych granic. Jedyne, co ją zaniepokoiło to fakt, że o sprawie robiło się głośno.
- Te korale poproszę – odparła w końcu, wskazując na biały sznur pereł. Będą idealnie pasowały do granatowej sukienki, którą widziała przed chwilą na straganie obok.
- ...a ona się z nim puściła. Wyobrażasz to sobie?


*
Fea wyszła z drewnianej kolaski. Świeże, ostre powietrze na moment oszołomiło ją. Zatoczyła się i niespodziewanie znalazła oparcie w ramieniu wychodzącego za nią chłopaka. Zamknęła oczy, widząc tańczące przed nią złote plamki.
- Nie martw się, poprowadzę cię – odparł młody mężczyzna, ujmując ją za rękę. – Już w porządku?
- Taak – odparła Fenne, rozglądając się trochę nerwowo wokół. Za nią stał drewniany powóz, a tuż niedaleko kręciło się około czterech mężczyzn. Może jest ich więcej – pomyślała ruda, zastanawiając się jednocześnie, co teraz? Nie ma co, jej kochanek zadbał o bezpieczeństwo więźniarki. Ale czy czterech ludzi nie wystarczyłoby w zupełności? Czyżby była aż tak cennym jeńcem? Wieźli ją do Sequisse, tego była pewna. I najwyraźniej miała tam dotrzeć żywa. Tak, w przeciwnym razie zabiliby ją już w Ancelstierre. Może Lainwen, a raczej Aëlve, poprawiła się w myślach, nie otrzymał jeszcze konkretnych rozkazów w jej sprawie? Tak, to było bardziej prawdopodobne. Nic jednak nie zmieniało faktu, że musi uciec. Miała cichą nadzieję, że reszta drużyny wyjechała już do Canterroy i że nie grozi im niebezpieczeństwo.
Ale co właściwie ma teraz zrobić? Jeśli rzuci się na oślep do ucieczki, szybko dogonią ją, słabszą i wolniejszą. Wiedziała, że spacer nie będzie trwał w nieskończoność. Nie będzie, chyba że... Fea spojrzała na towarzyszącego jej chłopaka, uśmiechając się. Odgarnęła opadające na jej twarz rude loki. To musi się udać. To jej jedyna szansa. Musi uciec, musi...
- Wieźliśmy cię w zamknięciu trzy dni – przerwał ciszę chłopak. - Wiem, że to okrutne, ale może ten spacer choć trochę wynagrodzi ci te niewygody...
Ile mógł mieć lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście? Był młody, niedoświadczony... Ale czy naprawdę nie podejrzewał podstępu?
- Jeśli już o wynagradzaniu mowa, to jak mam ci się odpłacić, mój dobroczyńco? – odparła Fea, starając się, aby pytanie zabrzmiało jak najbardziej uwodzicielsko. Uśmiech nie schodził jej z twarzy. – Codziennie przynosisz mi jedzenie, troszczysz się o mnie, jesteś dla mnie taki dobry...
Chłopak zapłonął rumieńcem. Feainne delikatnie pociągnęła go w stronę gęstszego lasku. Nie potrafiła zrozumieć, jakim cudem trafił do bandy zabójców. I dlaczego Aëlve najął go do tak odpowiedzialnej pracy?
- I to w tych dniach – szepnęła z przejęciem. – Wiem, że to moje ostatnie dni, nie zaprzeczaj. Czeka mnie śmierć. I to zapewne powolna, pełna cierpienia śmierć...
Chłopak milczał, nie znajdując dla niej żadnych słów pocieszenia. Ścisnął tylko mocniej jej rękę. Już dawno dał się wciągnąć w jej grę.
- Wszyscy moi przyjaciele zapewne już zginęli. Jestem taka samotna... – odparła, z przesadą akcentując ostatnie słowo.
- Chciałbym cię jakoś pocieszyć – odparł nieśmiało.
- Naprawdę? Jesteś taki kochany.
Przez chwilę znów zapanowała cisza. Fea wsłuchiwała się w szum liści nad ich głowami. Gdzieś niedaleko usłyszała także szmer strumyka. Uzmysłowiła sobie, że ich postacie powoli giną z oczu strażnikom, niknąc wśród zieleni drzew i rosnących dookoła małych krzewów. Skierowali się w głąb lasu jedną z wąskich ścieżek.
Kiedy była pewna, że są dobrze ukryci wśród otaczającej ich zieleni, przystanęła i przyciągnęła ku sobie chłopaka. Pocałowała go delikatnie.
Brunet spojrzał na nią błyszczącymi oczyma. Strach przed resztą najemnych zabójców walczył jeszcze przez chwilę z jego pożądaniem.
- Feainne, nie możemy... Nie tu... Muszę cię zaraz zaprowadzić z powrotem... Zaraz... – opierał się jeszcze chwilę, ale Fea ujęła w dłonie jego czarne włosy. Powiodła palcami po twarzy chłopaka, starając się go uspokoić.
- Nie martw się, zaraz wrócimy – szepnęła mu do ucha. – Niech to będzie nasz sekret, mój drogi.
Spojrzał na nią nieco oszołomionym wzrokiem.
- Chodź – odparł wreszcie, nie próbując ukryć narastającego w nim podniecenia. – Chodź, chyba tam będzie dobrze...


*
Kilku strażników odprowadzało wzrokiem parę. Kiedy drzewa przysłoniły im widok, jeden z nich, rudowłosy chłopak o twarzy całkowicie pokrytej piegami, poruszył się niespokojnie.
- Interweniujemy? – zapytał, spoglądając na jasnowłosego mężczyznę, który miał dla niego, nowicjusza wśród zabójców, pełnić rolę zwierzchnika.
- Poczekamy, aż gołąbkom zrobi się bardziej gorąco. – Odparł jego towarzysz, opierając się o drewnianą kolaskę. – Może wtedy i dla nas znajdzie się trochę przyjemności... – uśmiechnął się złośliwie.
- Jeśli dla ciebie kastracja w wykonaniu Mistrza to przyjemność, to ja chętnie mu o tym doniosę –odparł natychmiast Markel. Słowa Mistrza były dla niego święte, a Mistrz wyraźnie zaznaczył, że jeńcowi nie może się nic stać. Odpowiadali za to głową, ale Markel był przekonany, że Aëlve głową nie słuchającego go podwładnego zająłby się na samym końcu.
A przecież właśnie stracili ich z oczu! Elfka jest sprytna, może lada chwila spróbować ucieczki! Jak jego, pożalcie się bogowie, zwierzchnik, mógł zachowywać się tak spokojnie?!
Tymczasem jasnowłosy mężczyzna zmełł w ustach przekleństwo. Aëlve wiedział co robi, wysyłając z nimi tego zasranego szpicla, dzieciaka, który fanatycznie wręcz starał się zachowywać jak Mistrz. Ale, zreflektował się w myślach, widok jaki zaraz zobaczą wynagrodzi choć trochę ich ciężką pracę. Palce jego dłoni odszukały drewniany trzonek bicza. Już on nauczy tego chłopaka rozumu. Nauczy, bo zaprawdę, szkoda byłoby zmarnować taki potencjał wrodzonej głupoty. A na naukę, jak mawiają, nigdy nie jest za późno.


*
- Ach, Feainne – szepnął chłopak, przyciągając ją mocno do siebie. Zanurzył dłoń w jej gęstych, rudych włosach, gotowy ją pocałować. Elfka jednak zaledwie musnęła jego usta, po czym, uwolniwszy się z uścisku, zniżyła się na wysokość jego bioder. Zaczęła rozpinać klamrę pasa u jego spodni. Chłopak oparł się o znajdujące się tuż za nim drzewo, wtulając mocniej swoją dłoń w jej włosy. Jeszcze nigdy żadna elfka nie była tak blisko niego. Jeszcze nigdy żadna elfka...
Ach, żachnął się. Już nigdy nie uwierzy w te bajędy o złych elfach. Właśnie sam przekonuje się, że ta rasa tak samo odczuwa ból i cierpienie, miłość i namiętność jak ludzie... Przecież widział jak płacze, prawda? I widział ten błysk w jej oczach... Ach, Feainne...
Klamra puściła, elfka delikatnie pociągnęła w dół jego spodnie. Przy pasku, który znajdował się teraz znacznie niżej, w zasięgu jej ręki, dojrzała jelec sztyletu. Oddychała coraz szybciej. Musi się uspokoić, musi się opanować. Wyprostowała palce.
Ach, Feainne...
Błyskawicznie wyciągnęła sztylet i z całą siłą, na jaką było ją stać, pchnęła puginał w kierunku piersi chłopaka. Młodzieniec w porę jednak zareagował, odtrącając jej rękę. Ostrze ześlizgnęło się i zamiast ugodzić go śmiertelnie w serce, wbiło się niezbyt głęboko w jego ramię. Młodzieniec zawył z bólu, alarmując pozostałych strażników.
Fea popchnęła go mocno, mężczyzna upadł, potykając się o wystający korzeń. Rzuciła się do ucieczki poprzez gęstwinę.
- Elfkaaaa! Uciekaaaaaaaa!
- Goń ją!
- Aaaaaaaaaa!
- Taaaaam! Taaam biegniee!
Gałęzie targały jej włosy, zostawiając na nich rude kosmyki. Fea nie oglądała się za siebie. Biegła, kalecząc stopy o ostrężyny i szyszki. Jej oddech stał się szybszy, rozpaczliwie starała się złapać powietrze. Usłyszała, że ktoś ją dogania.
O ile to było możliwe, przyspieszyła jeszcze bardziej.
Przeskoczyła nad małym strumieniem.
Nagle w powietrzu świsnął bat, elfka upadła, czując piekący ból na policzku i karku. Podniosła się, jednak kolejne razy spadły na jej plecy i ramiona. Fenne skuliła się, starając się ochronić głowę. Zabójca klął i wyzywał ją, przestał jednak ją bić.
- Feainne! – krzyknął znajomy jej głos młodziutkiego chłopaka. Zaraz jednak przerodził się on w okrzyk bólu. Powietrze przeciął dźwięk świszczącego bata. Jasnowłosy zabójca wylewał na młodzieńca całą złość.
- Dość – szepnęła Fenne, nie mogąc już znieść jego krzyków. – Proszę, przestań! – zawołała.
Mężczyzna odwinął się i smagnął ją jeszcze raz biczem. Jęknęła cicho. Czuła, jak całe jej ciało promieniuje bólem, a z rozciętego policzka sączy się strużka krwi.
- Żadna. Elfka. Nie. Będzie. Mi. Rozkazywać – wysyczał jasnowłosy. – Ty zdziro, myślałaś, że nam uciekniesz?!
Fea nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niego niewidzącym wzrokiem. Mężczyzna sapnął z wściekłością, odwracając się w stronę swojego podwładnego. Z koszuli chłopaka pozostały jedynie strzępy. Całe jego plecy ociekały krwią.
Tymczasem kilku innych strażników podeszło bliżej. Co rozkaże ich dowódca?
- Jak śmiałeś? – syknął cicho, nachylając się nad niedoszłym kochankiem Fei.
Chłopak przysiadł, podpierając się dłońmi, po czym zaczął się powoli podnosić. Jasnowłosy dowódca przypatrywał mu się beznamiętnie. Przytroczył do pasa bat, po czym kontynuował, spokojniejszym już głosem:
- To pierwsza część kary. Za głupotę i lekceważenie słów dowódcy. A za nieposłuszeństwo względem naszego zleceniodawcy, wierz mi, kara będzie jeszcze surowsza. Nie mnie ją jednak wymierzać, prawda, Markel? – zwrócił się do rudowłosego piegusa. – Jak mniemam, nasz Mistrz dowie się o tym... incydencie. Próba gwałtu i to na cennym jeńcu... – pokręcił głową z politowaniem, a na jego twarzy wykwitł złośliwy uśmieszek. – Na twoim miejscu, Taniel, strzegłbym się Sequisse. Wierz mi, Mistrz się tam pojawi. I to szybciej, niż przypuszczasz.
Chłopak, nazwany Tanielem, nie odpowiedział. Wpatrywał się z żalem i złością w rudowłosą elfkę. Że też dał się tak zmanipulować...
Gdzieś na dnie jego duszy zrodził się jednak bunt wobec takiej niesprawiedliwości. Bunt i... współczucie.
Bo spoglądając na Feainne, nie mógł pozbyć się myśli, że gdyby było im dane spotkać się w innym miejscu i w innym czasie... To może, szeptała dalej ta cząstka jego duszy, zagłuszając urażony głos męskiej dumy, Ruda potraktowałaby go inaczej. A cała historia skończyłaby się szczęśliwie jak w bajkach.


*
Znów zamknięto ją w drewnianej kolasce. Teren stał się bardziej wyboisty, drewniany powóz coraz częściej podskakiwał na nierównościach.
Fea ułożyła się na podłodze. Wpatrywała się tępo w przestrzeń, nie jadła, wmuszano w nią picie. Od czasu jej pierwszej próby ucieczki nie widziała Taniela ani razu. Teraz przychodził do niej rudowłosy piegus, na którego, jak zdążyła się dowiedzieć, wołali Markel. Podawał jej wodę, czasami próbował przekonywać do jedzenia. Później, zirytowany i zrezygnowany, wychodził. I znów był dźwięk zamykanej zasuwki, krótkie, wydawane półgłosem rozkazy. Świst bata, dzikie rżenie koni i szalona jazda po wertepach.
Rany powoli goiły się. W niektórych miejscach pozostaną pewnie blizny. Fea czuła, że paskudne skaleczenie na policzku jątrzy się. Ból rozciętej skóry promieniował na całą twarz.
Znów straciła rachubę czasu. Jechali już dwa, a może trzy dni? Kiedy ponownie zobaczy choć skrawek błękitu nieba? A może, kiedy następnym razem wejdzie Markel, ujrzy ołowiane chmury, sunące leniwie po niebie? A gwiazdy... Kiedy ostatni raz je widziała?
Powoli popadała w odrętwienie.
W uszach wciąż dźwięczały jej wypowiedziane, najwyraźniej przez nieuwagę, słowa jasnowłosego mężczyzny. Mistrz się tam pojawi.
Więc za niedługo znów Go zobaczy. Pewnie w domu Bellatrix. A kto wie, może nawet wcześniej?
Nienawidziła Go, nienawidziła całym sercem. Więc dlaczego wciąż obsesyjnie o Nim myślała? Czy mogła Go jeszcze kochać?
W myślach karciła się za głupotę i nieostrożność. Ale kiedy wyobraziła Go sobie wtedy, w Ancelstierre... Kiedy znów wróciła do wspomnień Belletyn i przypomniała sobie dotyk Jego dłoni, Jego ust, po plecach przebiegł jej dreszcz.
Jak można kogoś tak kochać i nienawidzić zarazem?
Nie potrafiła na to odpowiedzieć.
Kiedy nie myślała o Aëlvem, zastanawiała się nad szansami ucieczki. Właściwie szanse te przedstawiały się dosyć marnie. Po tym co spotkało Taniela już nikogo nie nabierze na sztuczkę z biedną elfką, szukającą odrobiny miłości w ostatnich dniach, które miała zakończyć okrutna śmierć.
Zrozumiała, że bez pomocy z zewnątrz nie uda jej się uciec.
Ale kto mógł jej pomóc?


*
- Jechali tędy – powiedział Gareth, wstając. Na drodze rysował się wyraźny ślad kół. – I najwyraźniej bardzo im się spieszyło.
Pozostała czwórka mruknęła potakująco, jednak bez entuzjazmu. Ścigali ich już pięć dni. Jedyne, na co na razie natrafili, to ślady powozu i końskich kopyt. Aleesha nie chciała głośno przyznać, że najwyraźniej nie dogonią ich przed Sequisse. Bandyci Aëlvego wyprzedzali ich o cały jeden dzień drogi.
Erredin, w milczeniu patrząc na Aleeshę, przyznał jej rację. Chociaż ich postoje były krótkie, a tempo jazdy szybkie, nie byli w stanie spotkać się z nimi na szlaku. A więc do walki dojdzie w mieście. Mimowolnie zacisnął pięści. Było dla niego oczywistym, że Bellatrix poza wydobyciem z Fei informacji, będzie chciała ich zaszantażować. A rzecz, której zażąda, znajdowała się właśnie u niego, bezpiecznie ukryta pod szatą. Zastanawiał się, co zrobi w takiej sytuacji. Bella nie może dostać sztyletu. Ale czy można za niego poświęcić życie rudej?
Bał się ich zawieść, tej całej zgrai, dziwnie połączonej przez los. A jednak, skonstatował, już od dawna znał odpowiedź na to pytanie. Wiedział też, że nim to się stanie, spróbują każdego możliwego sposobu, aby uratować Feainne.
Nagle liście zaszeleściły pod czyimiś stopami, wyrywając Erredina z zamyślenia.
Caerme podeszła bez słowa, trzymając w dłoni parę kosmyków rudych włosów.
- Ona tu była – powiedziała cicho, spoglądając na czarodzieja. – Próbowała uciekać.
- Nie udało jej się – odparła, wyłaniając się zza drzew, Desiree. – Ci, którzy porwali Feę, musieli ją złapać, nim znów wyruszyli. Ślady kół prowadzą dalej prosto, nie urywają się. Zupełnie, jakby nic się nigdy nie wydarzyło.
- Więc teraz musieli podwoić czujność – odparł Gareth. – Feainne na pewno nieprędko spróbuje kolejnej ucieczki.
- A my nie dogonimy ich przed Sequisse – powiedziała wreszcie Aleesha. – Jeden dzień drogi to zbyt wiele, możemy tego nie nadrobić.
Szarka, przyglądając się im, zawrzała ze złości. Wilki nigdy nie poddałyby się tak łatwo! Mogliby zamęczyć konie dzikim galopem, nie robić w ogóle żadnych przerw, ale dorwaliby się do skóry tej hołocie! A wtedy odpłaciliby jej za wszystkie krzywdy i poniżenia. Za samą czelność uprowadzenia kogoś tak im bliskiego!
- Więc dlaczego wciąż siedzimy?! – Nie wytrzymała w końcu. – Dlaczego nie poprowadzisz nas innymi ścieżkami, dlaczego nie otworzysz magicznego przejścia?! – Rzuciła z wściekłością w stronę Erredina. Nie potrafiła znieść myśli, że mogli zrobić coś Rudej. Ani tym bardziej, że wkrótce może ją stracić na zawsze.
- Szarka, uspokój się – skarciła ją Desiree. – Myślisz, że i my się nie martwimy?
- Nie – odparła chłodno, spoglądając wyzywająco w oczy Erredina. – Myślę, że siedzicie bezczynnie zamiast działać. Że już dawno spisaliście ją na straty. Mam rację, elfi czarodzieju?
Zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się wyczekująco w Erredina.
- Na koń – rzucił w końcu, odwracając się.
- Tylko tyle? Myślałam...
- Przed nami stosunkowo prosty odcinek drogi – przerwał Szarce. – Postaram się otworzyć teleport. Powinniśmy zaoszczędzić chociaż kilkanaście mil drogi.
Zanim pozostała czwórka pozbierała tobołki i dosiadła koni, czarodziej był już gotowy. Przed nimi, zaledwie parę cali nad ziemią, jaśniał owalny portal.
- Nie wiem, gdzie dokładnie się przeniesiemy. Znam tę drogę, przejeżdżałem nią wiele razy. Utworzyłem to przejście na pamięć, licząc, że nie natrafimy na żadne poważniejsze przeszkody. Ale przyznaję, nie wiem, czy gdy już wyjdziecie z portalu, nie wpadniecie wprost na jakiś połamany konar drzewa. Nie wiem, czy będą tam kamienie, zwyczajna droga, czy strumień. – Zawiesił na moment głos, jakby wciąż się wahając. – Czy chcecie podjąć takie ryzyko?
Aleesha i Gareth, spojrzawszy na siebie, milcząco przytaknęli głową. Desiree wahała się chwilę, ale ostatecznie także w milczeniu wyraziła zgodę.
- Mam nadzieję, że dobrą masz pamięć – odparła, podjeżdżając w stronę portalu. Otwór rozjarzył się mlecznobiałym światłem, po czym elfka zniknęła. Chwilę później przez teleport przeszli Aleesha i Gareth. Szarka już miała wjechać, gdy niespodziewanie odwróciła się w stronę Erredina.
- Dzięki – rzuciła krótko.
A później portal zajaśniał i Erredin został sam na polanie. Nie trwało jednak długo, gdy i po nim nie zostało żadnego śladu.


*
Feainne siedziała skulona w kącie powozu, gdy kolejny raz usłyszała szczęk odsuwanej zasuwki. Przez moment ujrzała skrawek gwieździstego nieba. Jej wzrok skupił się jednak na rysującej się w ciemności sylwetce czarnowłosego i czarnoodzianego chłopaka. Westchnęła mimowolnie. Ponieważ, ku jej zdziwieniu, do środka wsunął się nie Markel, lecz Taniel.
Przystanął, przymykając drzwi. Przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu. Fea nie próbowała jednak wstać.
- Przyniosłem ci wodę – przerwał wreszcie milczenie. Usiadł na drewnianym siedzeniu. – I trochę chleba. Musisz jeść, musisz być silna.
- Po co? – zapytała cicho. – Żeby mogli mnie dłużej katować?
- Nie mów mi, że myślami jesteś już w Sequisse. To jeszcze około trzy dni drogi.
- Dzięki za informację. Ale zrozum, nie obchodzi mnie to.
- Nie planujesz już uciekać?
Fea przyjrzała mu się uważnie i, odrobinę nieufnie.
- A co, wywiad robisz? Chcesz mnie wybadać? Donieść im?
- Skąd tyle pretensji w twoim głosie? Nie widzisz, że chcę ci pomóc?
Ruda prychnęła.
- Wodą i chlebem? – zadrwiła. – A co, stary chleb tak stwardniał, że może da się nim teraz wyważyć drzwi? A ta woda, ha, niech zgadnę, uczyni mnie niewidzialną?
- Chcę ci pomóc – odparł chłopak, całkowicie ignorując jej drwinę. – Zresztą, jutro wieczorem zostawiam całą tę kompanię.
- A dlaczego właściwie mi to mówisz?
Taniel wyciągnął z trzymanego w rękach zawiniątka mały sztylet i nóż.
- To wszystko, co mogę ci ofiarować. Zrób z tym, co uważasz za słuszne. A ja... – zająknął się na chwilę. – Ja będę czekać na ciebie jutro wieczorem, po lewej stronie lasu, za strumieniem.
Fea spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Taniel... – pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu. Jej oczy zabłysły. – Nie wiem, jak...
- Wiesz. A jeśli się uda, to jestem pewien, że spłacisz mi twój dług – odparł, po czym wstał gwałtownie. Fea znalazła się tuż przy nim.
- Zaczekaj... – szepnęła. – Jak...
- Jutro. Wieczór – odparł, po czym odwrócił się i wyszedł z kolaski. Zasuwka szczęknęła głucho. A Fea, z nową nadzieją i niedowierzaniem zarazem, wpatrywała się w trzymany w rękach sztylet i nóż.


*
Koń Desiree zarżał głośno, gdy wprost z ciemności portalu przenieśli się w wody chłodnego, rwącego strumienia. Kopyta klaczy zaczęły ślizgać się po omszałych kamieniach. Elfka ściągnęła wodze zwierzęcia, szepcząc kilka uspokajających słów. Po chwili klacz, o wiele spokojniejsza, wyszła na brzeg małej polanki. Desiree odwróciła głowę, widząc jak teleport jaśnieje, a wychodząca z niego postać powoli materializuje się. Znów poczuła palące poczucie winy z powodu Lucjusza Vossena. Dlaczego go wtedy zostawiła?, wyrzucała sobie w myślach.
Tymczasem koń Aleeshy zatrzymał się w wodzie i prychnął, najwyraźniej niezadowolony z takiego sposobu przemieszczania się. W końcu jednak, ścigany klątwami dziewczyny, ruszył posłusznie na prawy brzeg.
W sekundę później pojawił się Gareth, a chwilę po nim Szarka. Na samym końcu wyłonił się Erredin. Zaraz też wyszeptał kilka dziwnych słów. Portal zaczął blednąć, a po chwili znikł zupełnie. Czarodziej usunął też po nim magiczny ślad.
Spojrzał na pozostałą czwórkę, a Desiree przemknęło przez myśl, że wygląda na zmęczonego. I chociaż uśmiechnął się, mówiąc do reszty o ich wielkim szczęściu, że w tym miejscu znajdował się jedynie ten mały strumień, elfka pomyślała, że on wciąż coś przed nimi ukrywa. Była pewna, że jego zmęczenie nie wynikało z utworzenia, nawet tak dosyć dalekosiężnego, portalu. Może wynikało po części z podróży, ale większą część przypisałaby zmartwieniom. Trudno było ukrywać, ale cała drużyna liczyła najbardziej na niego. Erredin otrzymał od nich ogromny kredyt zaufania. Nawet Szarka na ogół słuchała go, wierząc w powodzenie całej akcji. Na jego barkach spoczęła także odpowiedzialność za każdy, nawet najmniejszy błąd. Czarodziej zapewne zdawał sobie z tego sprawę.
I z pewnością, nie wliczając w to Essi, było jeszcze coś innego. Desiree nie zmylił uśmiech elfa, maska, która miała zakamuflować jego niepokój. Widziała że coś go trapi.
- Będziemy jechać wciąż prawym brzegiem tego strumienia. Droga wzdłuż niego prowadzi do Sequisse – dokończył.
- Hmmm, Erredin – mruknęła Aleesha, rozglądając się wokół. – A skąd tak właściwie wiemy, że banda Aëlvego też jedzie tą drogą?
- Tylko ta jedna droga z Ancelstierre do Sequisse jest na tyle przejezdna i szeroka, że mógłby się tu zmieścić powóz.
- Ale i tak zgubiliśmy ślad.
- Zaraz go znajdziemy. Musieli tędy jechać.
Wyjechali z polany na trakt. Pomimo panującego półmroku ujrzeli na drodze, pośród licznych śladów końskich kopyt, świeże wgłębienia, jakie mogła zostawić tylko dorożka.
- Jechali tędy - powiedział Gareth, popędzając konia. – A więc w drogę. Jedźmy jak najszybciej, zanim ściemni się całkowicie.
Reszta grupy również ruszyła. Szarka wpatrywała się w chowające się za drzewami słońce. Niebo płonęło czerwienią.
Znak, pomyślała.


Ostatnio zmieniony przez Feainne dnia Nie 22:41, 02 Mar 2008, w całości zmieniany 3 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Czw 21:12, 07 Lut 2008  
Presea
Poszukiwacz Przygód
Poszukiwacz Przygód


Dołączył: 26 Cze 2005
Posty: 233
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Lublin


Feainne myślała intensywnie. Teraz, kiedy pojawiła się realna szansa ucieczki, wróciła jej chęć do życia. Zjadła pół przyniesionego przez Taniela chleba, wypiła nieco wody. Nóż i sztylet schowała w cholewki butów – już ją przeszukiwali, więc nie sądziła, by zajrzeli tam ponownie.
Była ciemna noc, jednak powóz wciąż jechał dalej. Fea przewidywała, że zatrzymają się niedługo, aby dać odpocząć koniom. Pewnie wtedy ktoś do niej zajrzy, a ona będzie mogła spróbować ucieczki. Lepiej uciekać w nocy, niż w dzień. Owszem, istniało ryzyko, że może się zgubić, ale w ciemności jej ucieczka miała większe szanse na powodzenie.
Kiedy uznała, że ma już wszystko obmyślone, Fea zastanowiła się nad słowami Taniela. Motywy postępowania chłopaka nie były dla niej do końca jasne. Albo lubił dreszczyk emocji (którego na pewno dostarczyłaby mu kara Aëlvego), albo był idiotą. Fea bardziej przychylała się ku tej drugiej możliwości, chociaż miała pewne wątpliwości. Aëlve na pewno nie przyjąłby do swojej grupy rozchwianego emocjonalnie kretyna… Kim wobec tego był ten młody chłopak? Fea postanowiła, że zapyta go o to następnego wieczoru.
Zaraz, upomniała się w myślach. Fea, przecież nie musisz się z nim spotykać! Wiej po prostu w las, a później z powrotem do Ancelstierre, a potem do Canterroy, Aleesha wspominała, że tam jadą…
Feainne pokręciła głową…
Nie… Aëlve go zabije… Jeśli Taniel zniknie, na pewno powiąże to z moją ucieczką. Znajdzie go i zabije… W co też ten dzieciak się wplątał…
Tak jak przewidywała, po jakimś czasie powóz zatrzymał się, dało się słyszeć odgłosy krzątaniny towarzyszącej rozbijaniu tymczasowego obozu. Jednak to, aby dać więźniowi rozprostować nogi było sprawą drugorzędną i Feainne musiała uzbroić sięw cierpliwość. W końcu jednak usłyszała czyjeś zbliżające się kroki i chrzęst zamka. Drzwiczki otworzyły się i stanął w nich Markel. Feainne, która postanowiła zachowywać się jak gdyby nigdy nic, łypnęła na niego wrogo.
- Wyłaź – rzucił Markel otwierając szerzej drzwiczki powozu.
- Ani mi się śni – mruknęła Feainne. Markel zgrzytnął zębami.
- Wyłaź, pókim dobry – wycedził. – Nieprędko będziesz miała kolejną okazję.
Fea niechętnie – przynajmniej tak to wyglądało – wyszła z powozu i szybko się rozejrzała. Kilkanaście metrów dalej trzaskał ogień rozpalonego ogniska, a dwóch siedzących przy nim strażników, których imion Fea nie znała, przyglądało jej się ironicznie. Taniela za to nigdzie nie zauważyła, zapewne powiedział, że jedzie się rozejrzeć i jego nieobecność nie zdążyła jeszcze nikogo zaniepokoić.
Markel zaprowadził ją nad strumień. Fea przykucnęła, nabrała wody w złożone dłonie i przemyła twarz.
Oby się udało, modliła się w duchu. Nie mogła jednak sięgnąć po nóż, bo Markel cały czas na nią patrzył. Niespodziewanie z pomocą przyszedł jej jeden ze strażników, którzy zostali w obozie.
- Markel! – Usłyszeli nieco stłumiony głos. – Dasz sobie radę?
- Zamknij się – odkrzyknął Markel, odwracając głowę w kierunku obozu. Ta chwila wystarczyła. Fea schowała nóż tak, żeby jej strażnik go nie zauważył i podeszła bliżej.
- Możemy wracać. – Wzruszyła ramionami. Markel spojrzał na nią jakby chciał doszukać się podstępu, ponieważ do tej pory Feainne nigdy nie chciała wracać do powozu dobrowolnie. Nie dostrzegł jednak ukrytego noża i ponownie odwrócił głowę.
Feainne zadziałała błyskawicznie, jednym szybkim cięciem poderżnęła mu gardło. Markel spojrzał na nią zaskoczony i podniósł dłoń do rany, nie mógł jednak wezwać pomocy. Fea wiedziała, że w zasadzie to wystarczy, żeby go zabić, że już wkrótce mężczyzna się wykrwawi, jednak nie mogła powstrzymać wściekłości i dźgnęła go jeszcze kilka razy. Markel upadł, rany zadane przez Feainne krwawiły obficie i po chwili mężczyzna znieruchomiał, jego oczy nadal wpatrywały się z niedowierzaniem w elfkę.
Feainne odrzuciła nóż i rozpięła klamrę pasa, przy którym Markel nosił broń. Jego miecz był dla niej nieco za ciężki, ale da sobie radę. Odeszła kilka kroków, po czym wróciła i z całej siły kopnęła Markela w bok. Dopiero, kiedy ostatecznie wyładowała swoją złość zawróciła w kierunku obozu. Wiedziała, że nie może pozostawić nikogo żywego. Podeszła jednak bliżej pozostałych dwóch i skryła się za drzewem. Obaj mężczyźni śmiali się głośno.
Elfka oceniła, że lepiej nie ryzykować walki z dwoma wyszkolonymi mordercami na raz, podniosła więc z ziemi kamyk i rzuciła go w kierunku powozu.
- Słyszałeś? – zapytał jeden z mężczyzn patrząc w kierunku, gdzie upadł kamyk. Drugi mężczyzna kiwnął głową.
- Markel? Taniel? – krzyknął głośno, jednak nikt mu nie odpowiedział.
- Pójdę to sprawdzić – powiedział pierwszy i wstał. Kiedy tylko zniknął za powozem, Feainne wyszła z kryjówki. Kiedy strażnik ją zobaczył, był tak samo zaskoczony, jak Markel przed kilkoma minutami. Zdążył jednak krzyknąć i ostrzec swojego towarzysza.
Ale to była jedyna rzecz, jaką zdążył zrobić.
Feainne uwinęła się z nim szybko, jednak wiedziała, że z tym, który został, nie poradzi sobie tak łatwo. Był uzbrojony i ostrzeżony.
Po sekundzie mężczyzna pojawił się na skraju obozowiska. Szybko ocenił sytuację, dodał dwa do dwóch i ze złością spojrzał na Feainne. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie.
- Popełniłaś duży błąd – powiedział mężczyzna podchodząc bliżej. Feainne również postąpiła krok do przodu.
Mężczyzna zaatakował pierwszy, ale Feainne była na to przygotowana. Zablokowała jego cios i z całej siły kopnęła go w zgięcie kolana. Mężczyzna zachwiał się, ale nie upadł. Feainne odskoczyła i tym razem ona uderzyła pierwsza. Metal zgrzytnął o metal. Obrót, pchnięcie. Fea była szybsza i zwinniejsza, dzięki czemu łatwiej było jej unikać ciosów, jednak zbyt ciężki miecz i to, że jej przeciwnik był silniejszy, powodowało, że elfka szybciej się męczyła. W pewnym momencie mężczyźnie udało się wytrącić jej miecz z ręki. Elfka straciła równowagę i upadła na ziemię.
- Mówiłem, że to był błąd – powtórzył mężczyzna. Fea jednak nie czekała na jego kolejne słowa. Chwyciła garść piasku i rzuciła mu w oczy. Morderca zaklął paskudnie, a to wystarczyło, by Fea podniosła miecz i z całej siły uderzyła napastnika w ramię. Kolejne ciosy spadały na niego jeden po drugim i niedługo i ten człowiek wyzionął ducha.
Feainne osunęła się na ziemię oddychając ciężko. Była wykończona. Ale wolna.
Kiedy tylko odzyskała siły sięgnęła po miecz drugiego z zabitych przez siebie mężczyzn – ten był dla niej najodpowiedniejszy, chociaż i tak zostawiał wiele do życzenia.
Zaciągnęła trupy w krzaki, tak, aby nie było ich widać z gościńca, po czym usunęła wszelkie ślady obozowiska i zgasiła ogień. Następnie popędziła konie zaprzęgnięte do powozu, nie chciała, aby kogoś zastanowił pusty powóz stojący przy drodze. Wierzchowce strażników również puściła wolno, sobie zostawiła tylko gniadego konia. Wiedziała, że nie może jechać drogą, bo może natknąć się na Aëlvego, który na pewno, prędzej czy później, ruszył w drogę do Sequisse.

~*~

- Że też nie możemy jechać szybciej – jęknął Melvi po raz kolejny odgarniając włosy z czoła.
- Musimy uważać na Aëlvego – przypomniała mu Essi. – Wątpię, żeby się zatrzymywał na dłużej, ale i tak musimy uważać.
Jechali już od trzech dni. Melvi nawet nie podejrzewał, że reszta drużyny zdążyła się aż tak oddalić, ale z drugiej strony było to pocieszające, bowiem mniejsze były szanse na to, że dorwie ich Aëlve.
Melvi ukradkiem zerknął na Verissę. Oboje nadal byli pod wpływem eliksiru, jednak oczy kobiety wcale się nie zmieniły. W dodatku od wyjazdu z Ancelstierre, Melvi dostrzegał w nich smutek i niepewność. Na początku próbował jakoś zacząć rozmowę, jednak z Essi niewiele dało się wyciągnąć, właściwie odzywała się tylko, aby mu przypomnieć, żeby przypadkiem nie dogonili Aëlvego.
Tutaj sprawa była również poplątana – Aëlve wyjechał z miasta kilka godzin przed nimi, w dodatku nie szczędząc koni. Essi wiedziała, że muszą jak najszybciej dotrzeć do pozostałej części drużyny, jednak pomiędzy nimi był Aëlve i jego pomocnicy. Sytuacja była patowa.
Trubadur jeszcze raz spojrzał na towarzyszkę. Podejrzewał, co się stało tamtej nocy. Westchnął i wrócił wspomnieniami do tego wieczoru, przed pięcioma dniami.

~*~

Aëlve siedział przy jednym ze stołów gospody i był, delikatnie mówiąc, wściekły.
Zasadzka się nie udała, zdołali się wymknąć. Zapewne wykombinował to ten cholerny czarodziej, musiał otworzyć portal.
Drzwi skrzypnęły i do środka weszła młoda, ładna kobieta, o profesji raczej nietrudnej do odgadnięcia. Zanim drzwi się zamknęły, do środka wślizgnął się jeszcze wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Kobieta spojrzała na niego z kokieterią, ten jednak wyraźnie kogoś szukał.
- Vico! Tutaj. – Siedzący pod ścianą człowiek uniósł rękę, a mężczyzna uśmiechnął się do siebie i poszedł przywitać się z kompanem.
Kobieta powiodła za nim nieco zawiedzionym wzrokiem, zaraz jednak rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając kolejnego potencjalnego klienta.
Aëlve zaszczycił ją tylko jednym, lekceważącym spojrzeniem, po czym powrócił do rozmyślań.
Kiedy Bellatrix się z nim skontaktuje aby zapytać o rozwój wydarzeń, będzie jej musiał wszystko powiedzieć. A to jej się zdecydowanie nie spodoba. A wtedy całe wynagrodzenie przejdzie mu koło nosa. Chyba, że wcześniej znajdzie ten przeklęty sztylet. Na to jednak nie było co liczyć.
Aëlve upił łyk wina i spojrzał za okno. Było już ciemno, nie było sensu wyjeżdżać od razu, zwłaszcza że i tak nieprędko dogonią Markela i resztę, a Bellatrix miała się odezwać dopiero jutro wieczorem.
Morderca gestem przywołał jednego ze swoich kompanów.
- Kaan.
- Tak, Mistrzu?
- Wyjeżdżamy pojutrze o świcie. Bądźcie gotowi – dodał i spojrzał na ucznia wzrokiem, w którym czaiła się groźba dla tego, kto miałby czelność się spóźnić. Kaan nie przestraszył się jednak, wiedział, że będą mogli wyjechać nawet wcześniej.
- Tak jest, Mistrzu – powiedział więc tylko, po czym oddalił się, aby przekazać wiadomość towarzyszom.
Kiedy tylko odszedł, do stolika Aëlvego przysiadła się ta kobieta, która przed kilkoma minutami weszła do gospody. Aëlve spojrzał na nią. Nie była może uderzająco piękna, jednak jej oczy nadawały jej twarzy jakiś szczególny urok. Na pewno nie był to kolor naturalny, jednak mężczyzna dobrze wiedział, że różnego rodzaju eliksiry wpływające na wygląd były na porządku dziennym w drogich zamtuzach i że w przypadku niektórych prostytutek nie należy dziwić się ani ich urodzie, ani umiejętnościom.
Kobieta spojrzała na niego i uśmiechnęła się zalotnie.
- Albo lubisz samotność – powiedziała – albo twoi znajomi boją się do ciebie podejść. – Wymownie spojrzała w kierunku stolika, przy którym usiadł Kaan. Teraz wraz z pozostałymi mierzył nieznajomą wzrokiem. Aëlve skinął głową na znak, żeby wracali do swoich spaw, kobieta zaś kontynuowała:
- Biorąc pod uwagę to, jak są wytresowani, sądzę, że bardziej prawdopodobna jest ta druga opcja. – Zamilkła na chwilę, bawiąc się kosmykiem włosów. – Jestem Lajila.
- Lainwen – odpowiedział Aëlve wybierając imię, z którym ostatnio bardzo się zżył. – Ciekawe rozumowanie, nawet trafione. Po prostu są sytuacje, kiedy nie mam ochoty na towarzystwo, a oni o tym wiedzą. Ale w tej pierwszej opcji też jest nieco prawdy.
Lajila stropiła się nieco.
- Mam nadzieję, że Ci nie przeszkadzam – powiedziała, a Aëlve utkwił w niej spojrzenie swoich zielonych oczu.
- Nie – odpowiedział po chwili. – Ty mi nie przeszkadzasz. Ale cała reszta tak.
Lajila uśmiechnęła się ponownie i spojrzała na niego przez swoje długie rzęsy.
- Nie jestem tania – powiedziała.
- To nie stanowi problemu – odpowiedział Aëlve wstając. Podał kobiecie rękę i poprowadził ją przez salę, w kierunku przejścia do części z pokojami dla gości.
- Uważaj jak chodzisz – syknęła w pewnym momencie Lajila. Aëlve spojrzał przez ramię i zauważył jak Lajila wściekłym wzrokiem mierzy tego człowieka, który wszedł za nią do gospody. Mężczyzna spojrzał na Lajilę przepraszająco, po czym, trzymając w dłoni dwa kufle, ponownie dołączył do znajomego.
- Wybacz – powiedziała Lajila. – Niektórzy nie mają za grosz kultury.
- Nic się nie stało – odpowiedział Aëlve i poprowadził ją w głąb korytarza, do ostatniego pokoju.
- Widzę, że też żyjesz na walizkach – zauważyła Lajila obrzucając wzrokiem pusty pokój, pod ścianą stały niewielkie bagaże.
- Owszem - przyznał Aëlve zamykając drzwi. – Ledwo przyjechałem, a już wyjeżdżam.
Lajila ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Ja właśnie przyjechałam, ale też jestem tu przejazdem. Za kilka dni pojadę do Sequisse, a później zobaczę.
O, na pewno znajdziesz tam coś dla siebie, pomyślał Aëlve. A raczej Balzini cię znajdzie.
Może i była nieco zbyt gadatliwa, ale za to całkiem ładna, a to Aëlvemu wystarczało. Potrzebował czegoś, aby zapomnieć o Feainne. W pewien sposób tęsknił ze elfką, nie było w tym jednak żadnego głębszego uczucia. Po prostu bawiło go oszukiwanie jej. A że były również inne przyjemne aspekty tej gry, to już inna sprawa.
- Też tam jadę – powiedział na głos. – Może się jeszcze spotkamy.
Przyciągnął kobietę do siebie i pocałował ją.
- Mam nadzieję – szepnęła Lajila i oddała pocałunek. Aëlve sięgnął do tasiemek ściągających gorset jej sukienki i rozsupłał je powoli, Lajila tymczasem zajęła się guzikami jego koszuli. Kiedy poszczególne części garderoby opadły na podłogę, Aëlve delikatnie położył Lajilę na łóżku.
To może być naprawdę interesująca noc, pomyślał, kiedy kobieta zanurzyła dłonie w jego włosy. Po kilkunastu minutach przemknęło mu przez myśl, że w łóżku jest prawie tak samo dobra jak Feainne. Prawie.
Lajila jęknęła cicho.
Lainwen, przestań tyle myśleć o swoich byłych, upomniał się Aëlve w myśli przesuwając dłońmi po ciele kochanki.

~*~

Niewielki płomyk świecy rzucał nikły krąg światła, tak, że większość pomieszczenia pogrążona była w mroku. Verissa patrzyła na ten wątły płomyczek nieruchomym wzrokiem. Czekała na wschód słońca, czekała, aż będzie mogła spokojnie stąd wyjść. Muszę znaleźć Melviego, pomyślała anielica. Mam nadzieję, że nie koncertuje na którymś z placów miasta… Musieli wyruszyć jak najszybciej po Aëlvem, zachowując jednocześnie bezpieczny dystans… Nie mogli jednak wyjechać wcześniej – Aëlve i jego kompania dogoniliby ich bez trudu, mieli lepsze konie – wybadali to z Melvim poprzedniego wieczoru.
Była zła na siebie – dowiedziała się niewiele, a właściwie nic poza tym, że Aëlve wyjeżdża wkrótce do Sequisse. Czy skontaktował się już z Bellatrix? Jakie były plany co do Feainne? Oby nie dogonił reszty drużyny… Morderców było zdecydowanie więcej, jedyną szansą mogła być magia Erredina, ale czy zdoła on powstrzymać chęć zemsty i pomóc pozostałym? Ach, Erredin…
Aëlve poruszył się obok niej, zorientowała się, że nie śpi, podobnie, jak ona. Przekręciła się na drugi bok.
Niech ten świt nadejdzie prędzej.
- Nie śpisz? – zapytała ponownie zamieniając się w Lajilę. Aëlve pokręcił głową wpatrując się w sufit.
Nie dziwię się Feainne, pomyślała Essi niechętnie. Wcale się jej nie dziwię, że się w nim zakochała…
– Myślałam, że jesteś zmęczony – szepnęła mu do ucha, po czym podparła się na łokciu i przesunęła palcami po nagim torsie mężczyzny. – Więc może…
Aëlve roześmiał się cicho i pocałował ją namiętnie.
Świeczka wypaliła się w końcu.

~*~

Melvi stał oparty o ścianę jednego z pobliskich budynków i z odległości obserwował kompanów Aëlvego. Kaan, Dieter, Castor, Natan i ten, którego wszyscy nazywali Ostrym. Melvi obserwował ich aż do późnej nocy. Wkrótce po jego wyjściu zabójcy postanowili zmienić lokal. Pozbywszy się swego „dobrego znajomego” (za trzy luidory człowiek nauczył się imienia Vica), Melvi ruszył za mężczyznami do jakiejś podejrzanej speluny. Dochodzący stamtąd gwar rozmów i pokrzykiwania mężczyzn na chwilę zatrzymały go na zewnątrz – wcale nie miał ochoty tam wchodzić, zwłaszcza, że gospoda wyglądała na siedliszcze najgorszych mętów tego miasta.
Vico, jesteś przecież aktorem, upomniał się w duchu. Wyciągnął koszulę ze spodni, potargał włosy i chwiejnym krokiem wszedł do gospody. Wnętrze było duszne i zadymione, przy kilku stolikach siedziały grupki mężczyzn. Tyle Melvi zdążył zarejestrować na pierwszy rzut oka, to znaczy zanim w bardzo wiarygodny sposób stracił równowagę i wpadł na stół. Ostrożnie dotarł do ławy i ciężko na niej usiadł. Położył głowę na rękach i pozostał w tej pozycji przez następne pół godziny, spomiędzy włosów obserwując siedzących przy sąsiednim stoliku morderców. Przed każdym z nich stał kufel piwa, rozmawiali głośno. Melvi domyślił się, że przenieśli się do tej gospody, aby Aëlve nie mógł ich usłyszeć. Narzekała głównie trójka, oprócz Kaana i najstarszego – Ostrego.
- Znowu sobie jakąś lafiryndę znalazł – zauważył jeden z mężczyzn, jak się okazało później, był to Castor.
- Cholernie działa mi na uzębienie, laluś jeden – uzupełnił Dieter. – A wiecie, co jest najgorsze? To, że on jest faktycznie najlepszy. Nienawidzę go za to.
- Nie przesadzaj, Dieter. Nie jest taki zły – zaoponował Kaan.
- A co ty go tak bronisz, co? Jakbym nie widział jak pożerasz wzrokiem dziewki na ulicach, to bym pomyślał, że na niego lecisz.
Kaan spiorunował go wzrokiem.
- Po prostu zdaję sobie sprawę, że na lepszego nauczyciela nie mogłem trafić – syknął wściekle łypiąc na towarzyszy. – Poza tym płaci nieźle.
Dieter już otwierał usta, aby rzucić jakąś uwagę, że gardzi takimi lizusami, jednak w tej chwili odezwał się Ostry.
- Pieprzycie bez sensu – zawyrokował. – Obaj macie rację i dobrze o tym wiecie. Owszem, Aëlve to świetny fachowiec, a przy tym niesamowity popapraniec. Kobiety takich lubią – uzupełnił, a pozostali niechętnie pokiwali głowami. Niby żaden z nich nie powinien narzekać, mieli wystarczająco dużo pieniędzy, aby pozwolić sobie na odrobinę zabawy, ale Aëlve rzadko kiedy musiał płacić. To było bardzo irytujące.
- Wiecie, co się czasami zastanawiam? – rzucił Natan zaglądając do swojego kufla. – Skąd on się wziął? Przecież nie zmaterializował się ot tak, z powietrza.
- Właściwie, to się pojawił, o ile pamiętam – Ostry podrapał się w głowę, a Natan przewrócił oczami.
- Znam tę bajkę – powiedział. – Jak to utalentowany młodzieniec dostarczył Balziniemu tego tam… no, kogoś. Dorwał go całkiem sam i przywlókł do pałacu Balziniego, wiem. Ale mi chodzi o to, skąd on się wziął na świecie. Nie zastanawialiście się nigdy?
Koledzy popatrzyli na niego, jakby widzieli go po raz pierwszy w życiu. Dieter i Castor zerknęli na siebie, po czym Castor odchrząknął i nachylił się w kierunku Natana.
- Widzisz… Chłopcze… - zaczął ostrożnie dobierając słowa. – To jest tak, że kiedy mężczyzna i kobieta się kochają… Albo nawet niekoniecznie… To widzisz, przytulają się do siebie i…
- Kretyn – skwitował Natan. – Wiem, jak się dzieci robi.
Kompania wybuchnęła gromkim śmiechem, a Natan spąsowiał i ponownie napił się piwa.
- Pewnie go mamusia rozpieszczała – wysnuł tezę Dieter. – I dlatego się gówniarzowi w głowie po przewracało. I zaczął męczyć koty…
- Biedne koty…
- Biedna matka…
Kolejny wybuch śmiechu. Melvi jęknął w duchu i zaczął się zastanawiać, czy Essi-Lajila da sobie radę i wyciągnie coś od Aëlvego.
Kaan uspokoił się najszybciej i wpatrzył się w swój kufel.
- Myślicie, że Bellatrix trafi szlag? – zapytał. Śmiech ucichł jak ucięty nożem.
- Według mnie to mało powiedziane – rzucił Dieter. – Wkurwi się na Aëlvego. Ale on to wytrzyma.
- A potem wyładuje się na nas – dodał Natan ponuro. – No, chyba, że Bellatrix ucieszy się z prezentu, znaczy z dziewczyny Aëlvego – zarechotał Castor.
- Umowa była na sztylet, nie na dziewczynę, więc na pewno najpierw się wkurwi – uznał Ostry przechylając się na krześle. – A to kobieta z charakterkiem, tak prędko jej nie przejdzie.
Na chwilę zapadła cisza.
- Kiedy się odezwie?
- Jutro o zachodzie słońca – odpowiedział ponuro Kaan. – Prezent dotrze do Sequisse za jakieś dziesięć dni…
- Jeśli elfka nie zwieje…
- Spokojnie, Markel i reszta sobie z nią poradzą.
- O nich się nie martwię, tylko o tego młodego.
- O kogo? – spytał Castor marszcząc brwi.
- O Taniela – odpowiedział Dieter, a widząc brak reakcji ze strony przyjaciela uzupełnił charakterystykę. – Gówniarz taki, Aëlve go zwerbował w Sequisse i od tej pory z nami jechał… Taki niewysoki, no…
- Dieter, ty też byś go nie pamiętał, gdyby nie to, że się o ciebie potknął w nocy, jak szedł się odlać – zauważył Ostry. – Ale fakt jest faktem. Czy ktoś w ogóle wie skąd Aëlve go wziął i po co?
Cisza.
- Skoro nie wie nawet Kaan Włazidupek, to znaczy, że sam Taniel pewnie też nie wie.
Kaan posłał Dieterowi mordercze spojrzenie – znać było, że była to jedna z rzeczy podłapanych od Mistrza. Ostry postanowił natychmiast zmienić temat, zanim Kaan postanowi wypróbować jakąś inną sztuczkę. Na przykład tę z krzesłem.
- A co z przyjaciółmi elfki? – zapytał.- Będą próbowali ją odbić.
- Jeśli po prostu nie dali nogi. A nawet jeśli, to damy sobie radę.
- Nie bądź taki pewny siebie, Dieter, bo się przejedziesz – rzucił Kaan splatając ręce na piersi. Popatrzył w zamyśleniu na sufit. – Wśród nich jest Wilczyca Szarka.
- Wilcza wataha już nie istnieje – wtrącił Natan. – Można o nich zapomnieć.
- Ale machania mieczem się nie zapomina – zauważył Ostry i dodał: - I jest jeszcze Gareth, uczeń Horna, tego łowcy głów. On też zna się na rzeczy. Swoją drogą, ciekawe, czy Horn jeszcze żyje. Wisi mi dziesięć luidorów.
- No i ten czarodziej. Jest nieźle cięty na Aëlvego, że ten zasiekł mu kumpla - dodał Kaan.
- No to mamy trzech, którzy mogą się stawiać. A oprócz nich? Jakiegoś grajka i trzy kobiety o których niewiele wiadomo, a jeśli niewiele wiadomo, to nie mogą być groźne – zawyrokował Castor po czym wychylił resztkę piwa i wstał od stołu. – Idę w kimę, trzeba rano wstać.
Pozostali pokiwali głowami i również wstali. Melvi przeleżał na stole jeszcze kilka minut, układając w głowie usłyszane informacje, po czym momentalnie wytrzeźwiał i wyszedł z gospody.

~*~

Fea przycupnęła za stertą kamieni leżących na zboczu pagórka. Stąd miała świetny widok na oba brzegi strumienia, a w razie niebezpieczeństwa mogła bez trudu zniknąć głębiej w lesie. Nie obawiała się tych, którzy ją eskortowali. Martwi nie mogli jej zaszkodzić. Obawiała się jednak, że od strony Ancelstierre nadjedzie Aëlve wraz z resztą swojej drużyny... Że znajdzie stojący przy drodze powóz i martwych towarzyszy… Że od razu ruszy w pogoń.
Po niecałej godzinie usłyszała rżenie konia. Prędko odwróciła głowę w kierunku, z którego dochodził odgłos i już po chwili udało jej się dojrzeć jabłkowitą klacz. Taniel prowadził ją za uzdę. Również trzymał się blisko lasu, nie ryzykując otwartej przestrzeni przy strumieniu. Chłopak minął kryjówkę Feainne w znacznej odległości. Elfka postanowiła śledzić go jakiś czas, aby upewnić się, że Taniel nie planuje nic niemądrego. Cicho, uważając na suche gałązki, Feainne ruszyła za Tanielem.

~*~

Kiedy w końcu się zatrzymali, była już późna noc. Erredin musiał stoczyć kolejną walkę z Szarką, ponieważ dziewczyna najchętniej pędziłaby galopem bez przerwy. Erredin i Desiree po raz kolejny musieli jej tłumaczyć, że w nocy łatwiej mogą zgubić ślad, a poza tym konie muszą jednak trochę odpoczywać. Im samym też sen nie zaszkodzi.
Na te argumenty Szarce trudno było znaleźć ripostę, więc położyła się, pragnąc, by czas bezczynności zleciał jak najszybciej. Po kilku minutach dał się słyszeć jej równy oddech.
Erredin zaś oddalił się, twierdząc, że musi przemyśleć kilka spraw, a po kilku chwilach na spacer udała się także Desiree. Korzystając z tej chwili samotności, Aleesha przysunęła się do Garetha. Chłopak objął ją ramieniem.
- Kiedy to się skończy? – zapytała Aleesha wzdychając głęboko.
- Nie wiem – przyznał Gareth. – To zabawne… Kiedy Balzini zlecił nam, mi i Hornowi, złapanie Heigena, nie przypuszczałem, że sprawa może się aż tak zapętlić. Chociaż powinienem był się zorientować, że coś jest nie tak… Wszak zaraz po wyjściu od Balziniego dostaliśmy zlecenie od Bellatrix. Przepłaciła własnego męża, abyśmy dostarczyli Heigena jej, a nie jemu…
- Nadal nie wiesz dlaczego?
Gareth zastanowił się chwilę.
- Tak sobie myślę – powiedział – że jeśli dodać do tego to, co wiemy o Bellatrix i sztyletach… Podejrzewam, że Heigen mógł coś dla niej mieć. Nie sztylet, wtedy nie wynajmowałaby nas, tylko od razu Aëlvego. Myślę, że Heigen miał informacje na temat ostatniego sztyletu, tylko chciał wydusić od Bellatrix więcej pieniędzy.
- To brzmi rozsądnie. – Aleesha spojrzała na Garetha. – Tylko ciekawe, czy nam się do czegoś przyda.

~*~

Erredin siedział pod drzewem i, wpatrując się w wartki nurt strumienia, bezwiednie obracał w rękach sztylet. Był tak pogrążony w myślach, że nie słyszał szumu wody, cykania świerszczy, ani kroków Desiree. Dostrzegł jej obecność dopiero, kiedy Elfka przysiadła obok niego, jednak mimo to czarodziej nie podniósł głowy.
- Erredin, nie martw się – zaczęła cicho w Starszej Mowie. – Wszystko się jakoś ułoży.
Czarodziej uśmiechnął się lekko.
- Jakoś. Zapewne tak. Ale kto wyjdzie zwycięsko z tej walki?
Na to pytanie Desiree nie odpowiedziała. Być może nie potrafiła, być może nie chciała odpowiedzieć. Spojrzała tylko smutno na Erredina po czym przeniosła wzrok na trzymany przez niego sztylet.
- Bardzo cię męczy? – zapytała, już we Wspólnym języku.
- Próbuje – rzekł Erredin i schował sztylet do pochewki. – Czuję jego niechęć… Najwyraźniej nie jest zadowolony ze zmiany właściciela.
- Jeśli chcesz, to mogę go trochę potrzymać.
Czarodziej pokręcił głową.
- Nie ma potrzeby, dam sobie radę.
Ponownie zapadło milczenie. Desiree obserwowała latające w lesie świetliki.


Ostatnio zmieniony przez Presea dnia Nie 22:35, 02 Mar 2008, w całości zmieniany 2 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Nie 19:58, 02 Mar 2008  
Ettariel Ancalimë
(Nie)legalna Wampirzyca
(Nie)legalna Wampirzyca


Dołączył: 06 Cze 2005
Posty: 1951
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Haremu Aëlvego


Gdzieś w głębi nocy pojawiła się już chłodna i wilgotna zapowiedź poranka. Essi wyciągnęła się na łóżku i przymknęła oczy. Dłoń Aëlvego spoczywała w jej włosach, leniwie bawiąc się jasnymi kosmykami. Anielica po raz kolejny pomyślała, że nie dziwi się Feainne. Ten Aëlve był naprawdę niesamowity, nie tylko w łóżku. Każdy, kto chociaż z nim rozmawiał, musiał odczuwać tę silną, fascynującą osobowość. Ciekawa rzecz, że ten morderca nie był zły w dosłownym znaczeniu. Żył po prostu w świecie pozbawionym moralności. Zastąpił etykę estetyką i było mu z tym dobrze.
Przyznała jednak w myślach, że bawiłaby się lepiej tej nocy, gdyby nie przymusowa zmiana wyglądu, do której nie zdążyła się przyzwyczaić i fakt, że musiała udawać dziwkę.
Nie musiałam, poprawiła się. To był najlepszy sposób, żeby do niego dotrzeć.
Poza tym... chyba szukałam okazji, by się z nim przespać.
- Lajila?
- Mhmm?
- Gdzie mogę cię spotkać w Sequisse?
Oho. Szczerość czy nowa zagrywka?
- Aż tak ci się spodobało moje towarzystwo?
- Robisz wrażenie.
Roześmiała się cicho.
- Nie szkoda ci nocy na gadanie?
Popchnęła go z powrotem na poduszki, obejmując udami jego biodra. Jednym ruchem głowy odrzuciła włosy na plecy. Jego palce błądziły już po jej gładkiej skórze.
Essi zdążyła jeszcze pomyśleć, ze ma chyba wyjątkową słabość do zielonych oczu.
I do popaprańców.

~*~

Melvi rozejrzał się ostrożnie, wypatrując czegoś podejrzanego. Nie dostrzegł nic takiego w zasięgu wzroku, ruszył więc z ulgą krętymi uliczkami Ancelstierre. Po chwili przystanął i zaklął wulgarnie na cały głos. W normalnych miastach jego zmysł orientacji funkcjonował nadzwyczaj dobrze, a tu zdawał się wręcz z niego pokpiwać. To przecież niemożliwe, żeby w tej cholernej leśnej osadzie były dwa place z burdelem o nazwie „Narcisse” i posągiem jednorożca na środku. Trubadur powiódł czujnym spojrzeniem po pustym placu. Zerknął tęsknie w stronę zamtuza i podążył w przeciwnym kierunku.
Przy skręcaniu w jedną z wielu niepozornych uliczek, coś kazało mu obejrzeć się jeszcze raz. Dwie wysokie postacie u wylotu Rzeźniczej wyglądały, jakby pojawiły się tam po prostu znikąd. Melvi głowę by dał, że przed sekundą ich tam nie było. Nerwowo przyspieszył kroku. Tego rodzaju lokalnych atrakcji lepiej było unikać.
Żeby tylko pomyśleć o czymś innym, zaczął się zastanawiać, czy Essi zrobiła postępy w zdobywaniu cennych informacji. I w jaki sposób próbowała te informacje wyciągnąć. Istniały dwie możliwości: albo bałamuciła tego psychopatę, albo dokonywała na nim jakiś rytualnych tortur. Tak czy inaczej, pomyślał, na pewno bawi się lepiej niż ja.

~*~

- Lajila...
- Lainwen?
- Było ci teraz dobrze?
- Och... tak. Dlaczego pytasz?
- Bo tylko teraz krzyczałaś. Jesteś trochę dziwna jak na kobietę twojej profesji.
- Rzeczywiście, pod tym względem jestem nieco staromodna. Krzyczę tylko wtedy, kiedy jest mi naprawdę, nadzwyczajnie dobrze. Ty też jesteś dziwny, że pytasz o takie rzeczy... kobietę mojej profesji.
Mrugnęła i pocałowała go w ucho. Usiadła na zgniecionym prześcieradle, przeciągając się. Powietrze w pokoju było słodkie i gęste.
- Muszę się przejść – schyliła się po rozrzuconą bieliznę. – Ochłodzić.
Patrzył chwilę, jak się ubierała, czesała i poprawiała makijaż, a potem zaczął szukać czegoś w leżącym obok łóżka tobołku. Wręczył jej błękitną, bogato zdobioną sakiewkę.
Zachować spokój, nakazała sobie. Sakiewka zdawała się parzyć ręce.
- Przecież wychodzę tylko na chwilę.
- Nie chciałem, żebyś pomyślała, ze jestem nieuczciwy. Zawsze płacę.
Uśmiechnęła się i położyła sakiewkę na parapecie.
- Zostawmy to więc tak, jak jest. Ty jesteś uczciwy, a ja naiwna. Dziś wieczorem?
- Późnym. Po zachodzie słońca.
- Do zobaczenia więc.

~*~

Majowa noc ociągała się. Troskliwe otoczyła miasto ciepłą, delikatną jak puchowa kołdra ciemnością, w której każdy cień zacierał tajemniczo swe kontury, a dźwięki rozlegały się zwielokrotnionym echem. Rytmiczne postukiwanie obcasów gubiło się w krętych uliczkach, jakby usiłowało wydostać się na zewnątrz.
Essi wyszeptała cicho kilka słów i zerwana wstążka od gorsetu zrosła się szybko. Niepokój o Melviego walczył o miejsce w umyśle anielicy ze zmęczeniem i lekkim rozdrażnieniem. Aëlve jechał do Sequisse, to wszystko. Wynikało z tego, że czekał jeszcze na kontakt z Bellatrix. Co innego mogłoby go tu zatrzymać? W mieście czarodziejka mogła go o wiele łatwiej zlokalizować niż w podróży.
Przyłapała się na tym, że nie myślała już o nim tak jak wcześniej. Morderca, który porwał Feainne, najemnik Bellatrix, szuka sztyletu... Próżne słowa. Zyskała nowy punkt widzenia, już nie tak obojętny, przez pryzmat dotyku, zapachu i wyszeptanego fałszywego imienia. Elektryzującego spojrzenia. Uśmiechnęła się. Nie wątpiła, że pozostanie długo w jej pamięci.
Był całkowicie wyzuty z sumienia, a jednak, pomimo tego beztroskiego stosunku do cudzego życia, na swój sposób uczciwy. Nie był kimś, kto oszukałby ladacznicę. Potrafiła go sobie wyobrazić, jak zabija bez cienia wahania, z uśmieszkiem na ustach, zleconą ofiarę albo po prostu kogoś, kto zalazł mu za skórę. Ale za nic nie umiała wyobrazić sobie jak kradnie – chyba, że w przypadku takim jak ten nieszczęsny sztylet.
Rozległy się kroki. Rozlegały się w pobliżu od jakiegoś czasu, lecz dopiero teraz zwróciła na nie uwagę. Rytm wydał jej się znajomy. Poczuła czyjś niepokój.
- Vico?
Postać, która wyłoniła się właśnie zza rogu, podeszła do niej szybko.
- Uff, Lajila... Nienawidzę tych pieprzonych krętych uliczek.
- Zgubiłeś się?
- Ehm... Prawie. Zmęczona jesteś, co? – zmienił temat. – Czy to... przekłada się na jakiś efekt?
- Jeszcze niewielki, ale wszystko przede mną. Jedzie do Sequisse, najprawdopodobniej jutro. Mów, czego się dowiedziałeś.
- Do usług. Morderców z bandy jest pięciu... A raczej zostało pięciu, po tym jak w spektakularny sposób załatwiłaś tamtych czterech, którzy atakowali Aleeshę i Garetha. Najmłodszy jest Kaan, ten smarkacz, co się na ciebie najdłużej gapił w karczmie, zapatrzony w mistrza jak w obrazek. Dieter, z okropną szramą od ucha do brody, Castor, Natan, trochę przygłupawy. Najstarszy i najinteligentniejszy to Ostry, ten z wąsami. – Bard zniżył głos. – Dziś o zachodzie słońca Aëlve ma się skontaktować z jakąś Bellatrix... Nie wiem tylko w jaki sposób.
Na dziecinnej twarzy kobiety pojawił się złośliwy uśmieszek.
- Ach, wszystko jasne... Umówił się ze mną dziś po zachodzie słońca. Wszystkiego się dowiem.
- Bellatrix to ta czarodziejka, na którą jesteście wszyscy cięci?
- Tak. Kto wie, czy nie stawi się tu we własnej osobie.
- Żartujesz? Taka persona? Nie sądzę, żeby się do tego zniżała. Wyśle jakiegoś podrzędnego żonglera, połykacza ognia czy innego magika...
- Nie pojmujesz powagi sprawy, kochany. Ona nie może sobie pozwolić na najdrobniejsze zaniedbanie.
Melvi zamyślił się.
- Zbóje wspominali coś, że wiedźma się wkurzy, bo Aëlve miał umowę na sztylet, nie na Feainne. I martwili się o jakiegoś Daniela, z eskorty Fei, jeśli dobrze zrozumiałem. Czemu nie mogła sama teleportować się po sztylet? To by ułatwiło sprawę.
Essi milczała.
- Musi być jakiś powód – trubadur przejął jej rolę w rozmowie i udzielił sobie odpowiedzi. – Może to ma związek z magią? Może nie można tego teleportować, bo straci moc?
- Cicho! – syknęła nagle anielica.
Spojrzał na nią zaskoczony. Położyła palec na ustach.
- Ktoś idzie – mruknęła. – Nie zatrzymuj się. O, cholera.
Trochę potrwało, zanim Melvi usłyszał kroki. I drugie tyle, aż zobaczył wychodzące z zaułka dwie zakapturzone postacie. Vico, zawołany aktor, nonszalancko przeczesał dłonią włosy i władczym gestem objął towarzyszkę. Postacie zastąpiły im drogę.
- Co to, teatr lalek czy bal przebierańców? – odezwała się niższa dziewczęcym głosem. – Wiedziałam, że czymś nas zaskoczą.
- Nie mamy za dużo pieniędzy – wymamrotał Melvi.
- Nie potrzebujemy waszych pieniędzy – w głosie wysokiego mężczyzny zabrzmiała drwina.
- Kamień spadł mi z serca – poweselał bard. – Dobrej nocy więc. Chodźmy, Lajila.
- Nie tak prędko. Chcemy tylko porozmawiać z... Lajilą. Swoją drogą, nie sądzisz, Lajilo, że Verissa to o wiele piękniejsze imię?
- Być może – nie dała się sprowokować Essi. Gorączkowo zbierała myśli, zachowując kamienną twarz. Skąd on znał jej imię? Skąd wiedział o kamuflażu? W życiu nie słyszała tego głosu ani takiego dziwacznego akcentu. Dwójka przybyszów zdawała się starannie kaligrafować każdą wymawianą głoskę. – Chciałeś chyba rozmawiać – przypomniała. – Nie krępuj się.
- Nie tutaj. Mamy ci do zaoferowania pewną... transakcję. Coś za coś.
- Nie musisz tłumaczyć na czym polega transakcja – parsknął trubadur. – Znamy to słowo.
Zakapturzony nie zwrócił na niego uwagi.
- No więc? – zniecierpliwiła się dziewczyna. – Decydujcie się, głodna jestem.
- Z jakiej racji mamy wam zaufać?
- Nie mamy żadnych racji – mężczyzna podszedł bliżej i nagle chwycił anielicę za nadgarstki, przypierając do ściany budynku. Tak błyskawicznie, że nie zdążyła zareagować. – To jest bardzo grzeczna prośba – wysyczał. – A moje prośby się spełnia, gdyż łatwo tracę cierpliwość.
Verissa uderzyła znienacka. Od dłuższej chwili zbierała siły, koncentrowała się. Zimny, nie oświetlający ciemności niebieskawy blask popłynął w stronę napastnika. Mężczyzna puścił ją, stracił równowagę i cofnął się kilka kroków. A potem wyciągnął rękę i wykonał jakiś gest. Falująca, rozmigotana powierzchnia zdawała się wahać przez moment, po czym zawirowała i zniknęła w jego dłoni. Ulica zakołysała się niebezpiecznie. Essi zorientowała się, że stoi pod ścianą i rozpaczliwie chwyta powietrze. Miała wrażenie, jakby ktoś uderzył ją z całej siły w żołądek, pozbawiając oddechu. To nie był dobry znak. Pokłady Mocy, które mogła wchłonąć, nie były nieograniczone. Co jakiś czas należało je odnawiać, a do tego potrzebne było starannie dobrane miejsce i czas.
A i to nie było teraz najważniejszym zmartwieniem.
- Masz temperament, aniołku – po głosie domyśliła się pod kapturem kpiącego uśmiechu.
Melvi dopadł jej i podtrzymał. Stanowczo odepchnęła jego ramię.
- Dobrze się czujesz? – szepnął. - Utrzymasz się?
Skinęła głową.
- Ma większą moc – odparła równie cicho. – Uważaj.
- Spokojnie – słuch mężczyzny dorównywał, jak się okazało, jego mocy. – Nie zamierzamy wam zrobić nic złego. Chciałaś mnie załatwić? Nie jesteś ciekawa, co mam ci do przekazania?
- Nie udawaj głupszego, niż jesteś – anielica odzyskała oddech i siły. - To nie było śmiertelne zaklęcie. Chciałam cię tylko nastraszyć. Myślałeś, że tak łatwo zaufam zakapturzonemu facetowi z ulicy? Nawet, jeśli zna moje imię?
- Nie tylko imię, Verisso Ailée. Co nieco o tobie wiem. Pozwól, że zyskam choć trochę zaufania, udzielając ci części tej wiedzy. Twoja matka, Elorelei, żyje. Nigdy już nie spotkała się z twoim ojcem. W ramach kary poddano ją niezbyt przyjemnemu zabiegowi wycinania pamięci – zrobił efektowną pauzę. Essi nawet nie drgnęła powieka. Wycinanie pamięci... Zagryzła wargi. To tak się tam kara za zbrodnię, jaką jest wymieszanie krwi...
- Och, nie martw się. Nie wyczyścili jej całkiem, bo co to by była za kara. Wystarczyło sprawić, by nie mogła sobie przypomnieć miejsca, w którym się z nim spotykała. Było odległe od jej miasta i już nigdy więcej tam nie trafiła. To nie wszystko. Była jeszcze jedna kara. Nielegalna. Widzisz, tu nie chodziło już tylko o romans z człowiekiem, z którego przypadkiem urodziło się dziecko. Twoja matka zamieszała się w bardziej zagmatwane sprawy i należało ją postraszyć. Została poddana sterylizacji. W bolesny sposób.
Melvi głupio rozdziawił usta i patrzył to na mówiącego, to na dziewczynę, to na Essi, z której twarzy uciekły kolory. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi.
- Kiedy? – Essi przerwała ciszę. – Kiedy to się zdarzyło? Kto to zrobił?
- Za dużo chcesz wiedzieć. Oboje znamy znaczenie słowa transakcja, prawda?
Zmrużyła oczy.
- Prowadź – powiedziała w końcu. – Mój towarzysz idzie z nami. I nic wam nie obiecuję. Wszystko zależy od tego, czego chcecie się dowiedzieć.
Kroki niosły się głuchym, jakby szeptanym echem. Dziewczyna, która szła z Melvim na przedzie, odwróciła się.
- Kilku drobiazgów – rzuciła beztrosko.

~*~

Feainne, jak większość elfów, potrafiła poruszać się całkiem bezszelestnie. Korzystała więc skwapliwie z tej cennej umiejętności, nie płosząc nawet śpiących w gęstwinie ptaków. Raz tylko rozległ się szelest w koronach drzew, który po chwili przerodził się w szum kliku par skrzydeł. Elfka znieruchomiała na moment, nie tracąc z oczu Taniela. Chłopak rozejrzał się i po chwili wahania poprowadził wierzchowca trochę w głąb lasu. Uznał widocznie, że pomimo zapadającej nocy lepiej nie rzucać się w oczy. Podążyła za nim i z pewnej odległości obserwowała, jak lokował się za zbitą osłoną z krzaków. Przywiązał jabłkowitą klacz do drzewa, uwolnił ją od ciężaru tobołków i podsunął obrok. Zwierzę z ulgą oddało się jedzeniu. Chłopak upewnił się, że klacz jest dobrze ukryta i skierował się z powrotem, najprawdopodobniej w poszukiwaniu choć śladu Fei. Zaczynał się chyba niepokoić.
Elfka kolejny raz zastanowiła się, czy warto ujawnić swoją obecność. Kusiło ją trochę, żeby po prostu pójść swoją drogą. Ten szczyl nie przyniesie jej przecież żadnych korzyści. Nie wiedziała, czy będzie w stanie znosić dłużej jego maślany wzrok i irytujące, pełne zakłopotania milczenie.
Z drugiej strony – umowa to umowa.
Fea westchnęła ciężko i wyszła ze swojej kryjówki. Rozłożyła płaszcz na ziemi, usiadła i zaczęła metodycznie przekopywać tobołki Taniela w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.

~*~

- A więc? – Essi poczekała, aż za karczmarzem zamkną się drzwi i przesunęła spojrzeniem po dwójce nieznajomych. – Miło jest wiedzieć, z kim się rozmawia.
Karczma była niewielka i znajdowała się raczej na uboczu. Najwyraźniej cieszyła się powodzeniem klientów, którzy cenili spokój i nie lubili jak krew bijących się chlapie im do wina. I takich, którym zależało na dyskrecji.
Ledwie pojawili się na progu, właściciel, wysoki półelf o włosach białych jak mleko, zaprowadził ich do tylnej izby, oddzielonej od reszty pomieszczenia masywnymi drzwiami. Dziewczę wyglądające na jego córkę przyglądało się Melviemu i Essi z nieskrępowaną ciekawością. Bladoniebieski kolor włosów i zimny odcień skóry pozwalały się domyślać, że jej matka należała do plemienia wodnych nimf. Odwróciła się niechętnie, zawołana przez kogoś z zaplecza.
- Melvelinie.
Bard drgnął, usłyszawszy swoje imię, ale nie powiedział nic. Okoliczności zdawały się szeptać mu do ucha, że nie powinien się niczemu dziwić.
- Proszę, żebyś został tutaj – powiedziała miękko zakapturzona dziewczyna. Gdzieś w jej głosie kryła się groźba. Melvi spojrzał pytająco na anielicę, która skinęła głową.
- Zostań, Melvi – szepnęła. – I nie martw się.
- Wina i coś do jedzenia dla tego pana, na nasz koszt! – zawołała dziewczyna. Po chwili rozdzieliły ich ciężkie odrzwia.
Izbę pomalowano na nieskazitelną biel, a jedną ze ścian zdobił spory obraz, przedstawiający leśne jeziorko z wodospadem. Stół i ławy były stare, ale wypolerowane na błysk.
Mężczyzna zdjął kaptur, jego towarzyszka zrobiła to samo.
- Jestem Cain, jeśli już musisz wiedzieć – ozwał się chrapliwym, przyciszonym głosem.
- Vea Claire – poszła w jego ślady dziewczyna.
W świetle świec, które rozmieszczone były w przymocowanych do ścian świecznikach, Essi mogła w końcu przyjrzeć się ich twarzom. Cain miał ciemne włosy i wyraziste rysy. W oczach, patrzących na nią nad wydatnego nosa, błyskały zaczepne, ironiczne iskierki. Po chwili namysłu anielica uznała go za całkiem atrakcyjnego mężczyznę.
Vea uśmiechnęła się lekko, dostrzegając tę uważną lustrację. Ona z kolei miała niewiarygodnie długie, sięgające bodaj kolan włosy, a jej regularna twarz o wysokim czole była bez wątpienia obliczem osoby, która często się śmiała.
Essi nie było do śmiechu. Zwróciła pytające spojrzenie z powrotem na Caina.
- Verisso – zaczął. – Zapewne domyślasz się już, że skoro tak wiele wiemy o tobie, oczekujemy informacji innego rodzaju. Z jakiego powodu popadliście w konflikt z Aëlvem? Dlaczego wysłał część drużyny z jakąś kobietą na zachód, a sam tu został? Co ma z tym wspólnego Bellatrix?
Essi patrzyła na niego, a jej spojrzenie nic nie wyrażało. Cain pochylił się nad stołem w jej kierunku.
- Mamy wiele do zaoferowania w zamian – wysyczał. – Weź to pod uwagę.
Przerwało im wejście córki karczmarza. Wraz z nią wtargnął do izby zapach wina i pieczonego mięsa.
- Nareszcie! – Vea rzuciła się do pałaszowania dziczyzny. – Masz szczęście, Cain. Jeszcze trochę i znalazłbyś się na miejscu tego biednego dzika.

~*~

Wino falowało w dzbanie, postawionym na stole ręką karczmarza. W nietkniętym kubku też falowało. Mięso stygło. Melvi nie miał apetytu. Noc przeobrażała się, ustępując przed szarością świtu, a oni ciągle nie wychodzili. Trubadur nieufnie zajrzał do kubka i powąchał zawartość. Dlaczego Essi nie wychodzi? Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie samo się nasuwało.
Melvi nie wiedział, czy wydałby sprawę drużyny za cenne dla siebie informacje. W jego przypadku takie informacje po prostu nie istniały.
Nie było jednak łatwo ukryć przed nim emocji. Zauważył zmianę na twarzy Essi, gdy zakapturzony przybysz mówił o jej matce.
Nie, nie zdziwiłby się, gdyby coś im sprzedała.
Nerwowo potarł dłonią czoło i jednym łykiem wychylił falujący trunek.

~*~

Sztylety. Zależało im na sztyletach. Z pewnością znali więc Bellatrix, liczyli tylko, że jej zeznanie rzuci na sprawę nowe światło. Miała jedną oczywistą przewagę – Cain i Vea (może należy raczej mówić: ich zleceniodawcy), mimo sporej wiedzy, nie wiązali Aëlvego z czarodziejką. Nie przyszło im do głowy, że magowie także zatrudniają morderców. Było to co najmniej dziwne.
Mogli więc nie wiedzieć, że sztylet znajduje się w okolicy.
- Znacie Aëlvego? – zapytała w końcu.
Cain skinął głową.
- Zdegradowany szlachcic, najemny morderca. Według wielu, najlepszy na całej Północy. Dlaczego pytasz? Znasz go, jak mniemam... całkiem nieźle.
Vea parsknęła cicho, zakrywając usta dłonią.
- Za wszelką cenę chcesz mnie sprowokować – anielica odchyliła się nieco w tył, opierając się o ścianę. – Wiedz, że ci się nie uda, kochanie. Do rzeczy. Ze zbójem mamy własne porachunki. Jeśli szukacie sztyletu, dorwijcie się do Bellatrix – dodała prosto z mostu. Jeśli potwierdzą, mam jedną pewną informację. Jeśli naprawdę Bella ma sztylet...
Nie potwierdzili. Byli sprytni.
- Zgadłaś – wargi Caina zadrgały w uśmiechu. – Nie ma co ukrywać. Jesteś za inteligentna i za spostrzegawcza, żeby się nie domyślić. Jaki mógłby być inny powód, dla którego śledzimy grupkę włóczęgów? Wiemy, że to cacko było w posiadaniu jakiejś elfki. Co dalej?
- Bellatrix ma nas prawdopodobnie pod obserwacją. Prowadzi sekretną bitwę z własnym mężem, handlarzem niewolników – Essi uważnie dobierała słowa. – Tylko że on nie ma pojęcia, kto jest jego przeciwnikiem. W Sequisse szarpali się o nas jak dwa psy. Zmiany stron, wzajemne mordowanie... Udało nam się wymknąć w tym zamieszaniu. Znacznych przeciwników zyskaliśmy w tak krótkim czasie.
- Jakim cudem nie dorwała was do tej pory?
Nie dorwała? Jesteśmy w cholernym potrzasku.
- Są wśród nas osoby, które umieją to i owo.
Vea i Cain spojrzeli po sobie, dziewczyna skinęła twierdząco.
- A Aëlve? Skąd ten się tu wziął?
Essi postanowiła zaryzykować. Czas sypnąć asem z rękawa.
- Aëlve – powiedziała powoli – jest tu na zlecenie Bellatrix.
Dwójka milczała przez dłuższą chwilę. Nie zdołali ukryć zaskoczenia. Pierwszy otrząsnął się on. Już otwierał usta, żeby zadać kolejne pytanie.
- Nie – uprzedziła go anielica. – Wystarczy. Teraz ja słucham.

~*~

Wracali niespiesznym krokiem, obserwując budzące się miasto. Rzemieślnicy pokrzykiwali na zaspanych uczniów, woźnica smagał batem konie, sklepikarze rozstawiali kramy, z podrzędnych zamtuzów wyrzucano klientów, którzy trochę się zasiedzieli. Słowem – życie intensywnie kwitło.
- Męcząca noc, co? – zagaił Melvi, usiłując znaleźć neutralny temat do rozmowy. Lepiej by było, gdyby zagadał o pogodzie, bo Essi spojrzała na niego z ukosa.
- Zasługi twoje są nieocenione – odrzekła z odrobiną sarkazmu. – Ale nie myśl sobie, że to koniec, Vico.
- Jasne – westchnął markotnie. – Jaki plan na dzisiaj?
Znajdowali się w południowo-wschodniej części Ancelstierre i ich oczom ukazały się właśnie w całym swoim przepychu miejskie ogrody. Mieszkańcy tego miejsca dbali o przyrodę i otaczali ją szczególną czcią. Powszechny był tu kult Matki Rozkwitającej Natury, który nie posiadał swoich chramów. Modły do bogini natury składano właśnie w ogrodach.
O tej porze było tu prawie pusto. Tylko spomiędzy bujnej trawy wyłoniła się niczym leśny krasnal głowa miejscowego pijaczyny, który zadomowił się w przybytku Matki – gdyż tak poufale nazywano boginię w tych okolicach.
Verissa i Melvelin wybrali jedną z ławeczek w ustronnym zakątku parku.
- Jestem umówiona po zachodzie słońca.
- Ach, tak... Ile razy musisz się z nim przespać, żeby się w końcu czegoś dowiedzieć? Będziemy tu chyba siedzieć do usranej śmierci.
Anielica żachnęła się z oburzeniem.
- Zamknij się! Myślisz, że tak łatwo grać dziwkę? On mi chciał zapłacić! Co za upokorzenie, miałam ochotę wepchnąć mu tę sakiewkę do gardła! – gwałtownym ruchem wyrwała Melviemu z ręki niedojedzone jabłko i z rozmachem cisnęła je w różaną rabatkę. Kilka białych płatków opadło powoli, z rezygnacją. - Nigdy nie zrozumiem, jak kobieta może się w taki sposób poniżać.
Bard milczał.
- Wiesz, Lajila... – zaczął w końcu ostrożnie, uznając że minęła chwila wybuchu. – Nie mogłabyś go tak... z innej mańki? Widziałem dziś niezły popis w twoim wykonaniu. Nie masz w zanadrzu czegoś podobnego?
- Mam to i owo – uspokoiła się już. - Rozeznawałam się w sytuacji, dziś działam.
- To dobrze. A ja?
- Rób, co uważasz.
Oboje starannie omijali temat nocnej rozmowy z dziwnymi przybyszami. On czuł, że to delikatna sprawa i przy niedyskretnym pytaniu jej złość posłałaby go jak to jabłko w kłujące krzaki. A ona błogosławiła los, ze można było tego uniknąć.

~*~

Aëlve czekał, z nudów rzucając kamykami w przelatujące gołębie i małe, zabłąkane w miejskiej puszczy miodojady. Spłoszone ptaki zrywały się wśród trzepotu skrzydeł. Miało się ku zachodowi i ciepły dzień nabierał już rześkiego posmaku wieczoru.
Nie dziwiło go, że Bellatrix wybrała na miejsce spotkania właśnie miejskie ogrody. Zielonookiego mordercę rzadko cokolwiek dziwiło. Miał zwyczaj szanować – albo przynajmniej tolerować - fanaberie swoich zleceniodawców. A ona miała fanaberie, odkąd tylko pamiętał. Zatrudniała go od czasu do czasu od ładnych paru lat i znał ją na tyle, na ile można kogoś poznać z profesjonalnych rozmów i reakcji, kiedy wykonanie zlecenia kończyło się fiaskiem (na szczęście, Aëlvego rzadko spotykały takie wpadki). I z plotek.
Wiedział, że jej mąż, niezmiernie ważny gracz w ryzykownym hazardzie, jakim był handel niewolnikami, uważał ją za przykładną małżonkę, dla której paranie się magią było tylko kolejnym nieszkodliwym kaprysem. Aëlve uśmiechnął się pod nosem z politowaniem. Taki chytry spryciarz, biegły w oszukiwaniu i nie dawaniu się oszukiwać, a pozwolił się tak omotać.
Sam miał ją bardziej za niezwykle bystry i utalentowany umysł, dążący bezwzględnie do celu, niż za kobietę. Ani jako młodzik z mlekiem pod nosem, ani jako dojrzały mężczyzna nie patrzył na nią tak, jak na wiele innych niewiast. Wiedział też, że w przeszłości – być może bardzo dalekiej – łączyło ją coś z tym elfim czarodziejem. Trafiła kosa na kamień, pomyślał, szukając wzrokiem kolejnego skrzydlatego celu. Starcie charakterów było nieuniknione. Musieli sobie wzajemnie mocno podpaść.
Miał wszelkie powody, by podejrzewać, że chodziło o sztylety.
- Aëlve.
Zza krzewów, otaczających odosobnione miejsce, wyłoniła się postać szara jak zmierzch, który zapadał już w mieście. Mężczyzna wstał i pochylił głowę w niedbałym ukłonie, a przez myśl przemknęło mu, że jej głos zabrzmiał inaczej niż zwykle.
Jakby była wściekła.
- Trafne spostrzeżenie, moja prawa ręko – wysyczała postać jadowicie i zsunęła z głowy kaptur. Morderca skrzywił się lekko. Jak zwykle nie krępowała się czytać w jego umyśle.
- Coś nie tak? – zapytał spokojnie.
Podeszła bliżej, celując w niego palcem wskazującym. Jej wąskie oczy zwęziły się jeszcze bardziej. Zdawało się, że sypną zaraz gradem śmiertelnie zatrutych strzał.
- Owszem – fuknęła ze złością. – Bardzo nie tak. Elfka zbiegła.
- Jak to – zbiegła? Tak po prostu? Kiedy?
- Dzisiaj. Tak po prostu wymordowała twoją doborową eskortę i uciekła. Wśród trupów nie było tylko jednego z nich. Młodego bruneta, którego zwerbowałeś w Sequisse.
Aëlve zacisnął wargi w wąską kreskę.
- Taniel. Dostanę gówniarza w swoje ręce i pożałuje jeszcze, że się urodził.
- Mam nadzieję. Ale to nie załatwia sprawy. Gdyby ktoś inny dopuścił do podobnego zaniedbania, obcięłabym mu genitalia i kazała zjeść. Na surowo. Ty jesteś zbyt cenny, by pozbawiać cię tak istotnego... narzędzia. – Bez wątpienia była to kpiąca aluzja do Feainne.
- Wierzę, pani. Poza tym, nie przepadam za surowizną.
Niewidzialna obręcz zacisnęła się nagle na jego szyi, nie pozwalając oddychać. Zabójca zachłysnął się i podniósł ręce do gardła. Przez chwilę Bellatrix z satysfakcją obserwowała, jak próbował chwycić powietrze, a potem obręcz puściła równie niespodziewanie.
- Nie racz mnie swoimi żarcikami – syknęła – i nie pokazuj mi się na oczy, dopóki nie wykonasz zadania jak trzeba. Jutro pojedziesz szukać zguby. I tym razem nie spartaczysz.
- Bez obaw, pani. W ramach rekompensaty przywiozę ci zwłoki Taniela i będziesz mogła obcinać, co tylko zechcesz.
Czarodziejka zmarszczyła gniewnie brwi, ale poniechała dalszego wyciągania konsekwencji za bezczelność tego szaleńca. Był przecież prawdziwym profesjonalistą, a takich nie spotyka się w każdej karczmie. Znał swoją wartość, skubaniec.

~*~

Od razu zauważyła, że coś jest nie tak. Aëlve wszedł do karczmy późnym wieczorem, w nie najlepszym nastroju. Zamienił kilka słów z oberżystą i wysypał na ladę parę srebrnych monet, które natychmiast zmieniły właściciela. Nowy posiadacz pieniędzy uprzejmie skinął głową, powiedział coś, a morderca wskazał ręką w górę. Kolejne skinięcie i oberżysta wrócił do własnych zajęć.
Aëlve rozejrzał się i dopiero, kiedy ją zauważył, Essi zdecydowała się podejść i zarzucić mu ramiona na szyję, stając się znów Lajilą. Rozchmurzył się nieco na jej widok.
- Czymkolwiek się martwisz – szepnęła, dotykając ustami jego ucha – znam na to lekarstwo. Chodź, Lainwen.
Z uśmiechem objął ją i poprowadził na piętro.
Kiedy zamknęły się drzwi i przekręcony został klucz w zamku, Aëlve zrobił coś zaskakującego. Nie wiadomo skąd i jak, w jego dłoni pojawił się lekki miecz, którego brzeszczot dotknął szyi anielicy. Essi zastygła w bezruchu, widząc niebezpieczny błysk w zielonych oczach. Ostrze wolniutko sunęło w dół, a on najwyraźniej bawił się jej zdziwieniem. Pozornie niedbale machnął bronią, mistrzowsko przecinając wstążki wiążące jej bluzkę. Wszystkie, co do jednej. Napięcie prysło i Essi wewnętrznie odetchnęła z ulgą.
- Wariat – roześmiała się. – Taki ładny gorset, nie wstyd ci? Co ja teraz na siebie wło...
Nie pozwolił jej dokończyć.
- Odpręż się, kochanie – wymruczała kilka chwil później. – Zapomnij w końcu o tych zmartwieniach.
- Już zapomniałem.

~*~

Essi wsparła się na łokciu i delikatnym, uspokajającym ruchem wodziła palcami po szyi i torsie kochanka. Jeszcze moment, kilka chwil, niech ostygną ciała i wyrównają się oddechy. Był odprężony, w lepszym nastroju i absolutnie nic nie podejrzewał. Wszak obok niego leżała tylko kurtyzana, inteligentna wprawdzie i zdolna, nie wspominając już o zaletach fizycznych, ale czy nie spotykało się czasem takich? Taka kobieta nie mogła nic zrobić mordercy, nie dość że świetnie wyszkolonemu, to jeszcze podchodzącego do swego zawodu z zamiłowaniem, jak do szczególnego rodzaju sztuki.
Essi uśmiechnęła się i spojrzała mu głęboko w oczy.
Wyciszasz się, uspokajasz... Patrz na mnie. Dobrze.
Powoli położyła mu palec na czole.
Spójrz, niebo odwraca się do góry nogami. Ogarnia cię całego. Patrz na mnie!
Ujęła go za skronie, przymknęła oczy. Głowa mordercy opadała ciężko. Czuła, jak z jej umysłu rozwijają się jakby na niewidzialnych szpulkach srebrzyste nitki, spływają po szyi, poprzez ramiona aż po opuszki palców...
Otwierasz umysł. Jedne drzwi, kolejne... Zaufaj mi.
Zielone oczy zamgliły się, tylko na dnie źrenic można było dostrzec słabe, drobniutkie iskierki, końce srebrnych nitek. Umysły połączyły się.
- Mów – szepnęła. – Mów, Aëlve. Widziałeś się dziś z Bellatrix?
- Tak... – jego głos był drewniany, bezosobowy.
- Co ci powiedziała?
- Wściekła... syczała jak wąż... Taniel... pożałuje. Posiekam na kawałki...
- Co mówiła Bellatrix? – powtórzyła cierpliwie.
- Elfka... wymordowała... skąd miała broń? Musiał jej pomóc.
- Kogo wymordowała?
- Wszystkich... uciekła. W pogoń... w tę stronę... spotkamy się. Oboje pożałują... zdzira.
Anielica opanowała ogarniające ją uczucie ulgi i indagowała dalej. Połączenie było słabe, Mocy ubywało, w każdej chwili mogło się przerwać.
- Co z przyjaciółmi elfki?
- Do nogi... wybić do nogi... Op... oprócz Wilczycy i elfiego czarodzieja... Bella wie najlepiej...
- Czy Bella ma już jakiś magiczny sztylet?
- Wybić... wszystkich...
- Aëlve, spójrz na mnie – przytrzymała uparcie osuwającą się głowę. - Patrz mi w oczy. Czy Bella ma magiczny sztylet?
- Kolejny... kolejny... trzeba zdobyć. Razem z rudą elfką... Zlecenie.
- Czy to ty zdobyłeś dla niej tamten sztylet?
- Zależy jej na nich... ciągle szuka... Nadaje dziwne imiona... Aine, Caerme... jest też trzeci... Nie wiadomo...
- Ty dostarczyłeś jej Aine?
Od słowa do słowa, w nieustannym skupieniu na utrzymaniu więzi, dzieląc uwagę między pytania i odpowiedzi, zdołała wydusić z niego ciekawe informacje. Fea zyskała sojusznika i uciekła, Aëlve następnego dnia wyruszał w pościg. Bellatrix, zgodnie z podejrzeniami Verissy, była posiadaczką sztyletu Aine, który nieraz próbowano jej odebrać. Stoczyła o niego zapewne niejedną walkę, a narzędziem był Aëlve. Łączność urywała się ciągle i anielica nie zdołała dowiedzieć się, kto połakomił się na magiczne ostrze i przegrał. Dowiedziała się jednak, że sztylety, transportowane przez portal, mogłyby narobić niezłego zamieszania w polu magicznym, zaalarmować wyczulonych poszukiwaczy, a nawet stracić cząstkę mocy. Zrozumiała teraz, jakim błędem było parokrotne otwieranie teleportów podczas podróży. Zostawiali dla Bellatrix tak wyraźne ślady, jakby rozwijali za sobą czerwony dywan.
Feainne została odesłana do Sequisse jako źródło informacji i ewentualny przedmiot szantażu. Zabójca został w mieście z zamiarem ścigania drużyny, a w razie niepowodzenia, miał postawić ultimatum, które już odgadli. Elfka za sztylet.
W końcu więź urwała się nieodwracalnie. Essi próbowała podtrzymać ją rozpaczliwym wysiłkiem, ale głowa mordercy opadła miękko na poduszkę, a powieki zatrzepotały i zamknęły się. Anielica klęła w myślach. Gdyby nie słabnąca Moc, mogłaby być może dowiedzieć się więcej, choć tak naprawdę hipnoza nie podlegała żadnym schematom i mogła się sprawdzić lub zawieść w każdej sytuacji. Nie minął długi czas, kiedy Aëlve przetarł czoło wierzchem dłoni i rozejrzał się, lekko zdezorientowany.
- Zasnąłem?
- Mhm – jej pogodny wyraz twarzy był tym razem o wiele bardziej szczery. - Nie chciałam cię budzić. Pomyślałam, że jesteś zmęczony.
Jego oczy błysnęły lekko.
- Nie tak łatwo mnie zmęczyć – odparł z filuternym uśmieszkiem i pocałował ją w szyję, jednocześnie przyciągając mocniej do siebie.
Rzeczywiście, pomyślała ze zdumieniem kilka chwil później. Nie tak łatwo. Zazwyczaj spotykała się po hipnozie ze stanem ogólnego oszołomienia, a delikwent dochodził do siebie o wiele dłużej. Najwyraźniej Aëlve nie podpadał pod definicję zwykłego człowieka.

~*~

Taniel zaczął tracić nadzieję, że ją znajdzie. Jak stado robaków toczyły go męczące wątpliwości – nie udało jej się czy go wystawiła? Może jest już daleko stąd, związana i zamknięta na trzy spusty w powozie albo wolna i szczęśliwa bez niego? Sam już nie wiedział, która możliwość była okropniejsza. Myśl, że elfka znajdzie się bezbronna w rękach Aëlvego lub jego zwierzchnika, czy to, że świadomie pozbyła się jego towarzystwa?
Chłopak ze złością kopnął pień drzewa i uderzył w niego pięścią. Wysoki buk przyjął to z godną obojętnością. Nie takich dziwaków widywał w ciągu swego długiego życia.
- Idiota – szepnął Taniel. – Przestań o niej myśleć. Kim ona jest? Zwykłym jeńcem!
Ma tak cudowne oczy... Taniel nigdy jeszcze nie widział takich oczu. Migotały jak najprawdziwsze gwiazdy. A kiedy się uśmiechała, słońce zaczynało mocniej świecić, a serce chłopca wyprawiało tam w środku jakieś przedziwne podrygi. A jej nogi...
- Kretyn – skarcił się i skierował kroki z powrotem do obozowiska.
Jakież było jego zdziwienie, gdy przy pozostawionych rzeczach zastał właścicielkę oczu, uśmiechu, nóg i innych boskich atrybutów, najspokojniej w świecie zajadającą ser z jego tobołka i popijającą cienkim winem z jego manierki. Serce od nowa zaczęło swoje głupie harce.
- Twardy ten ser – rzuciła beztrosko, nieświadoma (czy raczej udająca nieświadomą) wywołanego wrażenia. – A wino słabe. Ale lepsze to niż nic. Ruszamy w drogę?
Obok jabłkowitej klaczy stał gniady ogier, co rusz parskając i potupując niecierpliwie,
- Nie chcesz, eee... odpocząć? – wyjąkał z niemałym trudem.
- Wolałabym jednak jechać. Im więcej drogi zrobimy w nocy, tym lepiej.
- W drogę więc.
- Jest stąd jakiś bezpieczny szlak do Canterroy?
- Do... – gdyby Taniel teraz coś jadł albo pił, zapewne zakrztusiłby się śmiertelnie. Przerwał przywiązywanie juków i patrzył na nią w niebotycznym zdumieniu. – Dokąd?!
- Nie lubię się powtarzać – mruknęła elfka. – Co cię tak dziwi?
- Przecież to jest z grubsza w tym samym kierunku co Ancelstierre! Wpadniemy w łapy Aëlvego!
- Dlatego pytam o inny szlak, baranie!
- Nie ma. Pozostaje przedzieranie się przez chaszcze – powiedział zgryźliwie. – Aż zostawimy na pamiątkę kości w tej gęstwinie. W tamtych lasach działa magia, nie wiedziałaś o tym? Teraz nie masz w drużynie czarodzieja. Ani nikogo, kto zna drogę tak dobrze.
Elfka przygryzła wargę. Faktycznie, ten istotny aspekt umknął jej uwadze.
- Wolę zostawić kości w lesie niż w pracowni Bellatrix – odparowała jednak. – Poza tym jestem elfką, u licha! Zorientuję się w takim miejscu lepiej niż ty. Zresztą na razie nic nam w tych lasach nie grozi. Później, jak zajdzie potrzeba, wyjedziemy na główny trakt.
- Może jednak jedźmy na północny wschód? Rozumuję tak, że im dalej od Aëlvego i Sequisse, tym lepiej.
- Canterroy – nie ustępowała Fea. – Moja drużyna zapewne jest już w drodze.
- Ta drużyna, która cię opuściła w niebezpieczeństwie?
- Taniel... – jęknęła i ukryła twarz w dłoniach, jakby coś w niej nagle pękło. Pokręciła głową, chcąc widocznie odpędzić jakąś myśl. – Ty nie wiesz... nie rozumiesz.
Podszedł bliżej, przytulił ją, niezdarnie i z wahaniem, uspokajającym gestem pogłaskał po plecach.
- To nie oni mnie opuścili, to ja od nich odeszłam. Powiedziałam im, że znalazłam swoją szansę na szczęście... Pozłościli się trochę, były niemiłe słowa, ale w końcu zrozumieli. Odeszłam od przyjaciół z... z tym mordercą! Porzuciłam ich, bo mi... tyle naobiecywał... Podły gad! Och, Taniel... Ile to już dni minęło? Oni do tej pory myślą, że jestem szczęśliwa. Pojechali pewnie swoją drogą...
Chłopak milczał, zaskoczony potokiem słów. A więc to tak. Zakochała się. Znał swego pracodawcę bardziej z opowiadań niż osobiście, gdyż niedawno dopiero przystąpił do jego drużyny, ale Aëlve wyglądał mu nie tylko na profesjonalnego zabójcę, ale także zawodowego łamacza serc. Nie wahał się zapewne przed niczym.
- Czas ruszać – powiedziała po długiej chwili, już normalnym głosem. Lekko wskoczyła na konia, Taniel przytroczył tobołki i poszedł za jej przykładem. Miękka warstwa mchu stłumiła tętent kopyt.
Noc przemijała, puszczę ogarnął świeży poranek, a oni wciąż kluczyli wśród gęstwiny, to bliżej, to dalej od głównego szlaku. Co jakiś czas między drzewami migał strumień o niewiadomej nazwie, wyznaczając drogę.

~*~

- Aleesha... Aleesha! Obudzisz się wreszcie?
Ktoś potrząsnął lekko jej ramieniem.
- Hę?
- Wszyscy niewiele spaliśmy, mała – w oparach senności z trudem udało jej się rozpoznać głos Garetha. – Zjedz coś, prześpisz się trochę w siodle.
Nadludzkim wysiłkiem woli zmusiła się, żeby usiąść i przetrzeć oczy. Drużyna kręciła się już koło koni, przemywała twarze w strumieniu i pogryzała w pośpiechu kawałki chleba. Dziewczyna pomyślała, że wszyscy z dnia na dzień wyglądają na coraz bardziej zmęczonych. Desiree coraz rzadziej pocieszała resztę, zupełnie jakby sama traciła nadzieję, Erredin zrezygnował z wymądrzania się i odzywał się tylko, kiedy było to absolutnie niezbędne, a Szarka marudziła, nigdy nie marnując okazji do przeklinania i ofukiwania wszystkich dookoła. Ona sama czuła, że ubywa jej energii. Tylko Gareth, niezawodny Gareth, wydawał się nie zmieniać, i to podtrzymywało ją trochę na duchu.
Dopiero trzy dni później humory uległy jako takiej poprawie. Zaczęło się od tego, że ślad powozu tworzył zakole przy polance, gdzie eskorta Fei musiała popasać. Erredin stwierdził, iż wypada zbadać to miejsce, jako że wyglądało na pierwszy postój od długiego czasu, więc zeskoczyli z koni i rozeszli się po okolicznych krzakach. Gareth został na miejscu, oferując się przypilnować wierzchowców. Aleesha patrzyła bez przekonania na ślad paleniska i przerzedzoną, najprawdopodobniej wyjedzoną przez konie trawę. Co tu zobaczą nowego? Fei pewnie nawet nie wypuścili z powozu.
Caerme klęczała niemal z nosem w trawie, w poszukiwaniu choćby najdrobniejszego znaku. Wzdrygnęła się nagle i zerwała się odruchowo.
- Co to? – Aleesha podeszła bliżej.
- Krew – powiedziała Wilczyca zachrypniętym głosem.
Obie opadły na kolana, nerwowo rozgarniając źdźbła i listki. Rzeczywiście, na trawie, kamykach i liściach paproci widniały plamy zakrzepłej krwi. Ślad sugerujący, że ranny czołgał się albo był wleczony prowadził dziewczęta w stronę najgęstszych krzaków.
To właśnie z tamtej strony rozległ się nagle zduszony głos Erredina.
- Chodźcie tu! Wszyscy!
Caerme rzuciła się biegiem, potrąciła przyjaciółkę, rozdarła rękaw tuniki o ostre gałęzie i pierwsza była przy czarodzieju.
W krzakach leżały trzy trupy. Trzech mężczyzn. Aleesha poczuła jak ulga ugina pod nią nogi.
Udało jej się!
Erredin przykląkł i z obojętną twarzą zbadał zwłoki.
- Nie dalej jak wczoraj – zawyrokował. – Trzeba przeszukać okolicę.
Innych śladów nie znaleźli. Wyglądało na to, że elfce tym razem naprawdę się powiodło.
- Ale jak? – zapytał Gareth. – Nie mogła przecież mieć broni.
- Ślady wskazują, że jednego zabiła przy wodopoju, dwóch pozostałych w obozowisku. Liczy się fakt. Gdyby była ciężko ranna, nie odeszłaby za daleko. Więc żyje.
- No dobrze – odezwała się Desiree. – Mamy więc jeden dość istotny znak zapytania. A mianowicie: dokąd pojechała?
Zapadło milczenie. Nawet Szarka nie miała nic do powiedzenia.
- Obawiam się najgorszego – przerwał ciszę czarodziej. – Canterroy.
- Niemożliwe – szepnął Gareth. – Przecież wie, że ten morderca będzie się tu kręcił. Do Ancelstierre i Canterroy prowadzi do pewnego momentu ten sam szlak, który rozwidla dopiero się niedaleko przed Ancelstierre, jeśli dobrze pamiętam. Nie byłaby tak głupia.
- Powiedzieliśmy jej, że tam jedziemy, czyż nie? Mogła więc tam się skierować.
Mina Szarki była, delikatnie mówiąc, nietęga.
- Czy to oznacza, że się minęliśmy?
- Na to wygląda. Nie jest to oczywiście jedyna możliwość, więc najpierw musimy poszukać śladów i ustalić najbardziej prawdopodobny kierunek. Przykro mi – powiedział łagodniej do zrozpaczonej dziewczyny. – Wszyscy chcemy ją uratować, wierz mi, Caerme. Ale tu potrzebna jest też logika, nie tylko szaleńczy pościg.

~*~

Tak, pomyślał Melvi. Nie były to dla niej za lekkie dni. Ledwie udało mi się ją odwieść od ciśnięcia tej fatalnej sakiewki daleko w las, na zatracenie. Oddała mi pieniądze, mówiąc, że nie chce ich nawet dotykać. Szkoda tylu złotych monet. Sądząc po ich ilości, Aëlve musiał ją naprawdę docenić.
Wydaje się, że wraz z pozbyciem się pieniędzy, pozwoliła im oddalić się w dalsze rejony pamięci.
Bardziej dręczy ją coś innego.
Bard zamknął oczy i pod powiekami przemknęły mu tamte wydarzenia. Dwie zakapturzone postacie, błękitne światło, Essi zwijająca się z bólu i łapiąca rozpaczliwie oddech, gospoda, zamykające się drzwi.
Jak dużo im ujawniła? Czy powie o tym drużynie?
Na razie od drużyny oddzielał ich Aëlve.


Ostatnio zmieniony przez Ettariel Ancalimë dnia Nie 17:47, 16 Mar 2008, w całości zmieniany 1 raz
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Nie 20:52, 16 Mar 2008  
Feainne
Romanusowa
Romanusowa


Dołączył: 03 Cze 2005
Posty: 2759
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Verden


Desiree podążała bezszelestnie za czarodziejem. Kierowali się w stronę strumienia, podczas gdy Aleesha, Gareth i Szarka mieli przeszukać inne rejony wokół obozowiska, gdzie zatrzymali się kompani Aëlvego. Musieli być pewni, że Feainne zawróciła z powrotem w stronę Ancelstierre. Co prawda inną opcją, którą wszyscy od razu zgodnie wykluczyli, było Sequisse. Pozornie więc Canterroy wydawało się najpewniejszym miejscem, do którego mogła udać się Fea. Chociaż nie wiadomo było, czy ruda nie zamierzała przedzierać się przez gęstwinę do jakiejkolwiek innej leśnej osady.
Desiree mimowolnie przemknęło przez myśl, że ma już dosyć ciągłego pościgu lub ciągłej ucieczki. Czuła, że nie da rady dłużej udawać entuzjazmu i nadziei. Westchnęła cicho. Tylko w Erredinie, mądrym i zaradnym Erredinie, mogła znaleźć oparcie. Desiree wiedziała, że przed nim nie musi niczego udawać.
Spojrzała na kasztanowe włosy czarodzieja i uśmiechnęła się mimowolnie. Miała nadzieję, że Erredin nie czytał w tej chwili w jej myślach.


*
Caerme wróciła na polanę. Rozejrzała się dookoła, jednak nie dostrzegła nikogo z drużyny. Najwyraźniej wciąż jeszcze szukali śladów. Po chwili wahania ruszyła w kierunku lasu, chcąc choć przez moment odpocząć w cieniu jednego z rozłożystych dębów. Dochodziło południe, z nieba lał się żar, powietrze było ciężkie. Szarka usiadła na trawie i westchnęła głośno. Nad nią rozciągało się bezchmurne niebo, a wokół unosił się duszny zapach ściółki i kwiatów. Kalendarzowa wiosna przeradzała się w lasach Andoru w parne lato.
Według Erredina, Feainne uciekła nie dalej, jak wczoraj. Ile mogło ich teraz od niej dzielić? Pół, a może cały jeden dzień drogi? Czy ruda uciekła sama, czy może ktoś jej pomógł? Czy ruszyła do Canterroy?
Niech to szlag, minęli się. Jak mogło do tego dojść? – wyrzucała sobie w myślach.
A do tego tak wiele pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Dziewczyna wolała nie myśleć, że nie dogonią jej prędzej niż ten morderca, Aëlve. A co jeśli Fea sama gdzieś zabłądzi?
Nagle w oddali usłyszała trzask łamanych gałęzi. Odwróciła się i dojrzała zmierzających ku niej Aleeshę i Garetha. Natomiast nigdzie nie było widać ani śladu Erredina i Desiree.
Znów się spóźniają – pomyślała, przygryzając w zamyśleniu źdźbło trawy.
- Erredin jeszcze nie wrócił? – spytała ze zdziwieniem Aleesha, rozglądając się dookoła.
Szarka nie skomentowała. W głowie zaświtała jej nagle absurdalna myśl. Szybko jednak wytłumaczyła nieobecność elfów zwyczajnym szukaniem śladów.
W końcu, Erredin kochał Essi, prawda?

*
Desie rozglądała się właśnie wokół strumienia, gdy nagle Erredin przywołał ją ruchem ręki. Elfka podeszła i ujrzała ślady kopyt po lewej stronie potoku. Czarodziej wpatrywał się w nie ponuro. Prowadziły dokładnie w stronę Ancelstierre.
- A więc jednak Canterroy – powiedziała Desiree, wypowiadając głośno to, o czym i on myślał. – Jeśli to ślady jej konia. A raczej, powinnam powiedzieć: ich.
- To musiał być ktoś z grupy eskortującej ją do Sequisse. Nie przypuszczam, żeby Feainne dała radę uciec sama.
- Racja – przyznała elfka. – Musiała mu coś obiecać. Coś, dla czego gotów był pomóc jej w wymordowaniu swoich wspólników. Z pewnością zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa zajścia za skórę Aëlvemu. A Aëlve z pewnością nie odpuszcza zdrady. Nikomu. I nigdy.
Erredin zacisnął mimowolnie pięści, a Desiree nagle pożałowała swoich słów.
- Ja też nie odpuszczę zabójstwa mojego przyjaciela. Nikomu. I nigdy.
- Będzie czas na zemstę, Erredin. Coraz bardziej zbliżamy się do niego – odparła, dotykając jego dłoni. Spojrzeli na siebie, a Desie nagle wiedziała, co trapiło go przez ostatnie dni.
- Tak, Desie – odparł, czytając w jej myślach. – Za bardzo się od siebie oddaliliśmy. Myślałem... Właściwie, to już sam nie wiem, co wtedy myślałem. Ale liczy się tylko fakt, że teraz jestem w waszej drużynie, zaplątany w wasze problemy. – Westchnął. – Żeby tylko w wasze...
- Erredin... – szepnęła cicho. Poczuła na policzku delikatny dotyk jego palców. – Może o tym przesądziło coś innego?
- Nie lubię słowa przeznaczenie, Desie.
- Ja też nie. Chociaż czasem wydaje mi się, że musi istnieć coś, co w tak przedziwny sposób łączy ludzi. Słowo przypadek jakoś niezbyt mi odpowiada.
- Coś co łączy ludzi? – uśmiechnął się. Zanurzył palce w jej włosach. – Desiree...
Elfka przymknęła oczy i poczuła, że drży. Jego ręce błądziły po jej ciele. Erredin wciąż zasypywał Desiree pocałunkami, gdy nagle przyciągnął ją mocno do siebie. Ich usta spotkały się, łącząc w pocałunku.
A później Desie ze zdziwieniem stwierdziła, że nie przeszkadza jej ani panująca dookoła duchota, ani pojedyncze patyczki i kamyki.
Essi, pomyślała, Essi może być wściekła.
- Och, Erredin...
A nawet jeśli, przemknęło jej jeszcze przez myśl, to co z tego?
I całkowicie oddała się rozkoszy.

*
Świtało, kiedy Feainne zdecydowała się zatrzymać na dłuższy postój. Jechali z Tanielem całą noc, oboje ledwo trzymali się w siodłach. Konie boczyły się już, wyczerpane wielogodzinną jazdą. Tymczasem nieprzyjazna, gęsta puszcza zmieniała się w nieco rzadszy, ale dzięki temu bardziej przejezdny las. Elfka wolała nie ryzykować spotkania z Aëlvem, dlatego unikała głównego traktu. Jak udało jej się podsłuchać, Aëlve miał później dojechać do Sequisse. Wątpiła raczej, by ukrywał się w tej gęstwinie. Z pewnością będzie mu zależało na czasie, wybierze więc główny szlak.
Natomiast oni kluczyli leśnymi ścieżkami, to przybliżając, to oddalając się od strumienia, wyznaczającego drogę do Canterroy. Jednak od dobrej godziny niebieski potok, który Fea nazwała w myślach Wstążką, znikł im na dobre z oczu.
- Zatrzymujemy się tu? – zapytał Taniel, rozglądając się dookoła z niepokojem.
- A czemu nie? Wydaje mi się, że jakiś kawałek dzieli nas od głównej drogi. Raczej nikt nas tu nie znajdzie.
- A jeśli Aëlve wybierze leśne ścieżki?
- Po co miałby to robić? Daj spokój – odparła, popędzając konia w stronę zarośli. – Spójrz, zaszyjemy się w tych krzakach.
- Zaszyjemy? My? – spytał ze zdziwieniem. Fea pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Jeśli wolisz, znajdę Ci oddzielne lokum, mój drogi. Chociaż zaręczam, wbrew powszechnej opinii wśród was, ludzi, elfy nie gryzą.
Chłopak poczerwieniał gwałtownie.
- Nie o to mi chodziło. Ja właściwie... Bo widzisz, myślałem że... Eee... W zasadzie to... – Machnął w końcu ręką, zakłopotany. - Zawsze jesteś taka uprzejma? – odparł trochę urażonym głosem.
Fea przywiązała sznur do drzewa, chcąc jego drugi koniec zaczepić o uzdy ich koni. Ogier elfki prychnął cicho, najwyraźniej niezadowolony z takiego traktowania. Ruda pogładziła go po szyi, szepcząc parę uspokajających słów.
- Przyzwyczajaj się. I nie wyobrażaj sobie za dużo – parsknęła. - I, proszę, nie irytuj mnie dłużej twoimi głupimi pytaniami. Oboje jesteśmy zmęczeni.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Proszę, możesz pierwsza odpocząć. Ja będę czuwał.
- Akurat. Ledwo trzymasz się na nogach.
- Ty też nie tryskasz energią. – Stwierdził. – Chyba wolisz teraz wypocząć, prawda?
Fea zamyśliła się na chwilę, wpatrując się w bezkresną kolumnadę drzew. Dopiero za parę dni zbliżą się do Ancelstierre. Będą musieli wjechać chociaż na chwilę do miasta, aby uzupełnić zapasy jedzenia. Musieli zachowywać się ostrożnie. Ale oboje musieli mieć też siły na dalszą podróż.
- Feainne?
- Połóż się obok mnie – zakomenderowała, wskazując miejsce koło siebie. – I, jak już mówiłam, nie wyobrażaj sobie za dużo. - Fea obserwowała z rozbawieniem jego minę. Po chwili chłopak posłusznie usiadł tuż przy niej. Kolejny raz dziwiła się, jakim cudem trafił do bandy Aëlvego. – A teraz dobranoc, Tanielku.
- Mamy iść spać? Oboje? A jak ktoś się zakradnie i...
- Nie zakradnie się – przerwała. – A jakby co, to załatwimy pechowego podróżnika. – Pogładziła jelec sztyletu, przytroczonego do paska. Taniel spojrzał na nią z niedowierzaniem, w końcu jednak zmęczenie wzięło górę.
Chwilę później Fea przyglądała się, jak miarowo oddycha. Mimo wszystko żal jej było tego dzieciaka. Czy wiedział, ile dla niej ryzykuje? Obawiała się, że czeka go wielkie rozczarowanie. Przypuszczała, że z pewnością nie pierwsze. Miała też nadzieję, że bynajmniej nie ostatnie. O ile, pomyślała przymykając powieki, wyjdą z tej przygody cało.


*
Dochodziło południe. Taniel obudził się, słysząc czyjś śpiew. Zaniepokojony wstał i rozejrzał się czujnie dookoła, próbując zlokalizować miejsce, skąd dochodził głos tajemniczej nieznajomej. Ściślej rzecz ujmując, nieznajomych. Jednak głosy rozchodziły się z różnych stron, a ich właścicielek nie sposób było dojrzeć. Co gorsza, nigdzie też nie było widać rudowłosej Feainne. Jej ogier wciąż jednak tupał niecierpliwie tuż obok jabłkowitej klaczy Taniela. Młodzieniec odetchnął z ulgą. A więc z pewnością go nie zostawiła. Tylko gdzie właściwie przepadła?
Nagle chłopak ze zgrozą przypomniał sobie krążące o tym lesie opowieści. Wrócił wspomnieniami do pewnego wieczoru, gdy Natan opowiadał o nim całej kompanii. Przeklęte, splugawione magią miejsce – zabrzęczały mu w uszach jego słowa. Kości i uwięzione w lesie po wsze czasy duchy nieostrożnych podróżnych.
Oczywiście, wszyscy wyśmiali wtedy Natana. Zabobonny kretyn – powtarzał Ostry. Kości, owszem, leżą tam. Ale są to kości każdej niedojdy, która zabłądziła w puszczy. – Tłumaczył. – Lub robota dziwożon i innego leśnego plugastwa.
W umyśle Taniela do głosu doszedł Castor. – A dziwożony mają w zwyczaju łapać mężczyzn. Słusznie, hehe, się domyślacie, czemu. Niezaspokojony ten leśny ludek. Powiadają, że chociaż z bronią sobie radzą, to dupy każdemu chłopu dadzą, hehe.
Jeśli najpierw chłop nie straci czegoś innego – sprostował wtedy Ostry.
Taniel wyrwał się z zamyślenia i jeszcze raz rozejrzał. W uszach wciąż dźwięczał mu kobiecy śpiew.
Najpierw cicho, później trochę głośniej zawołał Feainne.
Bez rezultatu.


*
Szarka obserwowała obojętnie okolicę. Nagle zmrużyła oczy, wpatrując się w skrawek lasu tuż koło strumienia. Zauważyła jakiś ruch.
- Gareth, chyba idą. Co z Aleeshą?
Popielatowłosy spojrzał w stronę pobliskich krzaków.
- Chyba wciąż niedobrze – zasępił się. – To mi wygląda na zatrucie...
- Przy tym sposobie życia i jedzeniu wcale bym się nie zdziwiła.
- Ale w sumie jadła to, co i my wszyscy...
- Ale mogła się zatruć nawet i w takim przypadku.
Z gęstwiny wynurzyli się Erredin i Desiree.
- Nareszcie – powitała ich dziewczyna, unosząc ręce do góry. – Jakie wieści?
- Gdzie Aleesha? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Desiree, rozglądając się dookoła.
- Rzyga. Tam, w krzakach – poinformowała Szarka, wskazując palcem na pobliskie zarośla.
- Caerme... – syknął Gareth.
- No co? Mówię, jak jest.
- Mogłaś powiedzieć to delikatniej.
- Wybaczcie, że przerwę – wtrąciła Desie, widząc że Szarka już otwiera usta do kolejnej riposty. – Ale znaleźliśmy ślady nad strumieniem. Prowadzą dokładnie w stronę Ancelstierre...
- I wygląda na to – dokończył Erredin. – Że Feainne znalazła wspólnika.
Przez chwilę panowała cisza.
- Jedzie więc w stronę Ancelstierre, a tam wpadnie w łapy Aëlvego – podsumował Gareth. – Rzecz więc w tym, aby dogonić Feainne, spotkać się z Melvim i Essi oraz załatwić tego mordercę i jego kompanię. Doprawdy, nieskomplikowane. Ale wątpię, żeby realne.
- Racja – przyznał czarodziej. – W końcu dzieli nas od niej cały dzień drogi. Nie nadrobimy tego nawet szalonym pościgiem.
Szarka zaklęła paskudnie.
- Ale pomyśleliśmy i o tym. Przeniosę nas portalem w okolice Ancelstierre – dokończył elf.
Nagle Aleesha wyłoniła się z krzaków.
- Jak się czujesz? – spytał z troską Gareth, otaczając ją ramieniem.
- Źle – mruknęła dziewczyna.
- Erredin, przygotujesz teraz portal? – jęknęła Szarka. – Musimy, szybko...
- Zaraz.
Podczas gdy czarodziej przygotowywał się do utworzenia przejścia, Desiree podeszła do Aleeshy. Elfka przypuszczała już, co dzieje się z dziewczyną.
- Chodź ze mną na chwilę. Muszę zamienić z tobą słówko.


*
Nagle zza drzew wyłoniły się dwie... Dwie... Umysł Taniela rozpaczliwie usiłował znaleźć odpowiednią nazwę na te dwa niecodzienne zjawiska. W każdym razie niski wzrost, zielonkawa barwa ciała i splątane niczym korzenie drzew włosy wskazywały, że były to dwie leśne nimfy. Chłopak nie był w stanie oderwać od nich wzroku. Były całkowicie nagie. Przypuszczał, że najwyraźniej nimfy bardzo cenią sobie kontakt z naturą.
- Squaisse’nme? – zapytała jedna z nich, uśmiechając się do chłopaka.
- Żeee... Że co? – wyjąkał nieporadnie. Czuł na sobie przeszywające spojrzenie jasnobłękitnych oczu.
- Cesu’e anola teia, squaisse’nme?
- Eee... chyba nie rozumiem – odparł, cofając się. Nimfy spojrzały na niego, po czym zachichotały.
- Ja przyjaciel – wytłumaczył Taniel, wskazując na siebie. Za wszelką cenę starał się zapomnieć o słowach Ostrego i Castora. – A teraz już pójdę, dobra? – Wskazał ręką konie. W duchu modlił się, aby obie istoty oddaliły się. Był wystraszony. Zdawało mu się, że nimfy karmią się jego strachem, ciągle chichocząc i rozmawiając między sobą w swoim melodyjnym języku.
- Taniel – zawołał go ktoś cicho. Chłopak odwrócił się i odetchnął z ulgą. W ogóle nie usłyszał, że się zbliża.
- Feainne... Co one... Kim one są?
- Alseidy* – mruknęła ruda, przypatrując się dwóm istotom. – Leśne nimfy. Mieszkają w gęstwinach i zagajnikach. Pięknie śpiewają, zwodzą podróżnych i takie tam – odparła niedbale.
- Świetnie – mruknął chłopak. – Dzięki za charakterystykę. Pytanie tylko, czego od nas chcą?
Fea uśmiechnęła się niewinnie.
- Chyba raczej czego chcą od ciebie.
Taniel uniósł brwi. Elfkę rozbawił wyraz jego twarzy.
- Nie słyszałeś nigdy opowieści o leśnych ludach? Chyba wiesz, że niektórym z nich...
- Feainne, nie żartuj sobie ze mnie. – Przerwał jej. - To nie jest śmieszne.
- Może odrobinę śmieszne – elfka uśmiechnęła się figlarnie. Zmitygowała się jednak, widząc niezbyt szczęśliwą minę Taniela. – Nie bój się. Nie zrobią nam nic złego. Zresztą, nimfy są raczej płochliwe z natury.
- Ale może lepiej już wyruszymy? – zapytał, spoglądając na elfkę wyczekująco. Nagle jedna z alseid odezwała się.
- Co ona mówi?
- Cii... – mruknęła Fenne, po czym zostawiwszy chłopaka, podeszła bliżej leśnej boginki.
- Przybywamy w pokoju, siostry – zaczęła w Starszej Mowie.
- Przybyłaś tu z nim? – spytała jedna z nich, spoglądając znad ramienia Fei na Taniela. Mówiła w Starszej Mowie z charakterystycznym śpiewnym akcentem.
- Tak.
- Od kiedy to elfy zadają się z ludzkimi istotami? – spytała druga z ciekawością.
- Od kiedy mają kłopoty – mruknęła niechętnie Feainne. Nimfy spojrzały po sobie, kiwając potakująco głowami.
- Chyba prawdziwie masz kłopoty. W lesie są źli ludzie. Strzeżcie się.
Fea spojrzała na nie pytająco.
- Jak... Jak wyglądali?
- Sami mężczyźni. Mieli te... ostre kawałki żelaza.
- Miecze. Ilu ich jest?
- Trochę – chciała uciąć rozmowę jedna z nich. – Chodź, Aeglainne. Nie rozmawiajmy z nimi...
- Zaczekajcie... Czy... czy wśród nich jest może młody mężczyzna, blondyn, o zielonych oczach? – spojrzała na nimfę, nazwaną przez tą drugą Aeglainne. Poczuła, że serce zabiło jej mocniej. – Postawny, bogato odziany...
- Być może – odpowiedziała za towarzyszkę druga, której tak się spieszyło. – Musicie uważać. Las przesiąka złem. Waszym złem i waszą krwią. Gościńce usłane są waszymi kośćmi. Odejdźcie stąd. Szybko.
Elfka przyglądała się im przez dłuższą chwilę. Aeglainne unikała jej wzroku.
- Odejdźcie stąd – powtórzyła jeszcze raz alseida. – Jak najszybciej.
- I uważaj na niego – mruknęła druga, spoglądając na Taniela. – Żal, żeby coś mu się stało...
- Poradzimy sobie. Powiedzcie mi tylko... – zaczęła, jednak nie dokończyła. Leśne nimfy pobiegły w głąb lasu. Gdyby nie ruch, który złowiła kątem oka, nigdy nie zauważyłaby, jak odchodzą. Ani tym bardziej nie usłyszałaby ich kroków.
- Niesamowite... – dobiegł ją głos Taniela. – Zupełnie, jakby w ogóle nie dotykały ziemi...
Feainne zasępiła się. Zbrojni w lesie. Gromada mężczyzn. Czy to Aëlve i jego kompania? Zadrżała na samą myśl. Na bogów, przecież mogła to być jakakolwiek inna grupa zbrojnych, wojskowi, jakaś hanza, cokolwiek! Żałowała, że nie udało jej się dowiedzieć, czy podróżują gościńcem, czy gęstwiną.
Wśród tylu pytań Fenne była pewna jednego. Należało się strzec.

*



* Nazwa z [link widoczny dla zalogowanych]


Ostatnio zmieniony przez Feainne dnia Nie 17:44, 30 Mar 2008, w całości zmieniany 3 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Forum Miasteczko Verden Strona Główna -> Harëm Aëlvego -> WO fantasy [treść]* Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)  
Strona 3 z 4  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
   
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  



fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin