Ettariel Ancalimë
(Nie)legalna Wampirzyca
Dołączył: 06 Cze 2005
Posty: 1951
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z Haremu Aëlvego
|
|
Jesień dawała już o sobie znać w północnych krainach Śródziemna. Zmrok zapadał szybciej, a noce były coraz chłodniejsze i coraz bardziej wilgotne, co było nieraz wielkim utrapieniem dla wędrowców. Nic dziwnego - w końcu zaczynał się październik.
Tego wieczoru w okolicach Wichrowego Czuba panowało wyjątkowo przenikliwe zimno, jak na tę porę roku, a wiatr wył, jakby się kto powiesił. Widoczne na szczycie ruiny Amon Sul wyglądały ponuro i złowrogo z słabym świetle wschodzącego księżyca. Suche liście wirowały i szeleściły jak płaszcze upiorów.
Tinweriel wzdrygnęła się mimowolnie na myśl o spędzeniu nocy w tym miejscu. Niestety, nie było innego wyjścia - od najbliższej gospody dzieliły ją co najmniej trzy dni drogi. Uniosła się w siodle, ogarniając wzrokiem teren i z rezygnacją ponowiła próbę zmuszenia gniadego ogiera do zrobienia choć kilku kroków do przodu.
- Dalej, leniu. Przestań w końcu stroić fochy i pozwól mi i sobie wsypać się w jakimś porządnym miejscu.
Zwierzę zarżało z wyraźna pretensją, jakby chciało wyrazić wątpliwości co do "porządnego miejsca", po czym leniwie powlokło się do przodu, powłócząc nogami i duszą (jeśli założyć, że zwierzęta mają duszę).
U podnóża wzgórza zeskoczyła z konia i rozpoczęła w gęstniejących ciemnościach wędrówkę w kierunku szczytu, ciągnąc upartego wierzchowca za uzdę.
***
Ognisko, które właściwie było ogniskiem tylko z nazwy, ledwie się żarzyło, podtrzymywane rozpaczliwymi wysiłkami. Z nieba opadała zimna mżawka, gasząc powoli coraz słabsze iskierki. Tinwe westchnęła ciężko i oparła się o swój tobołek, wpatrując się bezsilnie w dogasające płomyki, jakby były gasnącą nadzieją. Ogier o wdzięcznym imieniu Cień, z równym wdziękiem skubał resztki owsa, znalezione w zapasach przez właścicielkę, co chwila cicho rżąc i potupując.
- Tak, tak, Cieniu - monolog dziewczyny rozlegał się w kompletnych już ciemnościach. - Zimno, ciemno i mokro, żadnych widoków na odrobinę ciepła, nie mówiąc już o ciepłym posiłku. Bree zostawiliśmy za sobą trzy doby temu, do oberży "Pod Białym Drzewem" kolejne trzy dni, albo i więcej... Sam przyznasz, że niewesoło to wygląda. Na szczęście zostało trochę zapasów, więc przynajmniej głodować tu nie będziemy - zakończyła ponuro, grzebiąc w niewielkim bagażu. Po chwili wyjęła kilka sucharów i wędlinę, po czym schrupała je bez entuzjazmu, popijając jakimś kiepskim, rozcieńczonym trunkiem z manierki.
Po wątpliwej przyjemności posiłku Tinwe rozejrzała się uważniej. Zatrzymała się oczywiście na zboczach wzgórza, bo ruiny znajdujące się na szczycie nie budziły zaufania. Raz po raz przypominała sobie legendę o Pierścieniu, w której zaczytywała jeszcze parę lat temu w swoim rodzinnym domu, w małej osadzie Hithluin w północno-zachodniej części Gondoru. Dom... rodzinny dom... do tej pory zachowała w pamięci te wspomnienia, nie pozwalając im się zestarzeć i wyblaknąć niczym stare dzieła sztuki. Rodziców, którzy zginęli dziesięć lat temu w ulicznej walce, przypadkowo. Co za trywialna śmierć, umrzeć przez przypadek, nie wiedząc za co i po co...
Chodziła na ich grób codziennie przez dwa lata, potem coraz rzadziej i rzadziej, z braku czasu, który wypełniała głównie praca na utrzymanie - po ich śmierci nie została jej żadna rodzina, oprócz brata, starszego o pięć lat Almotha, który również ciężko pracował. Utrzymywali się prawie sami, z drobną tylko pomocą sąsiadów i przyjaciół rodziców.
Jednak po kilku latach oboje zaczęli żyć niemal jak dawniej. Tinweriel chodziła na tańce, zawracając w głowie męskiej części miasteczka - tej młodszej, ma się rozumieć, i szalone eskapady z przyjaciółmi (które kończyły się bardzo różnie), a Almoth, całkowite przeciwieństwo siostry, wiódł spokojne życie. Nigdy nie zamierzał się żenić ani zakładać rodziny. Mawiał, że jedna kobieta w domu (w dodatku taka jak Tinwe) to wystarczający kłopot.
Były chwile, kiedy wśród opadających na groby złocistych liści rodzeństwo wspominało rodziców. Almoth zamiatał z mogiły liście, a jego siostra znosiła nowe bukiety tulipanów z ogródka, ulubionych kwiatów mamy. Ona opowiadała wesołe historie, a on przeważnie milczał, wpatrzony w jesienny krajobraz. Kochał jesień.
Tinwe uśmiechnęła się smutno do tych cieni przeszłości, nie zwracając uwagi na coraz bardziej rzęsisty deszcz. Wszystko było piękne do tego dnia, kiedy ona tego nie popsuła swoim odejściem. Kiedy po pół roku wróciła, gotowa w pokorze prosić o wybaczenie, jego już nie było. Dom stał samotny i opuszczony, a nikt z mieszkańców Hithluin nie potrafił powiedzieć dziewczynie, co stało się z jej bratem.
Od tej pory wędrowała po świecie jak zbłąkana dusza, nie tracąc nadziei, że kiedyś go odnajdzie.
Do dziś nie znalazła po nim nawet śladu.
***
Zawieszony w mroku sierp księżyca nie oświetlał wcale tej nocy - wręcz przeciwnie, sprawiał, że wydawała się jeszcze ciemniejsza. Deszcz nie ustawał.
Tinwe wstała, otrzepała się, i chwyciwszy tobołek, rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, co dałoby jakieś schronienie przed strumieniami wody lejącymi się z nieba. Obeszła dookoła stoki wzgórza i w końcu skryła się po rozłożystym drzewem od strony zachodniej. Owinęła się szczelnie pledem i już chciała się położyć, kiedy jej uwagę przykuł mglisty kształt gdzieś na dole, poruszający się w stronę Wichrowego Czuba. Zadrżała, przywołując w pamięci ten fragment opowieści, kiedy straszni Czarni Jeźdźcy osaczyli czwórkę niziołków i króla Elessara właśnie w tym miejscu. Obserwowała zbliżającą się postać. Wędrowiec, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z jej obecności, zmierzał wyraźnie w jej kierunku. Po kilku minutach zaczął wspinać się po zboczach. Podeszła do krawędzi i rozejrzała się dookoła - był tylko jeden, nie zobaczyła nigdzie innych postaci.
Po chwili wahania wróciła do swojego "obozu" najciszej jak mogła, wyjęła łuk i, trzymając broń w gotowości, znów zbliżyła się do krawędzi zbocza. Stała w napięciu, niemal wstrzymując oddech i czekała z napięciem łuku, aż nieznajomy podejdzie bliżej.
Mężczyzna - bo co do tego nie miała wątpliwości, widząc zarys jego sylwetki i sposób chodzenia - szedł już ścieżką kilka stóp niżej. Sam, bez konia, z tobołkiem na plecach.
Może nie zauważyłby jej, może przeszedłby nawet dalej, ale Tinwe miała pecha. A może szczęście? W tej chwili nie zastanawiała się nad tym, tylko nad inną rzeczą, a mianowicie, co śmiało nagle zaszeleścić w gałęziach drzewa i wśród trzeszczenia gałęzi i trzepotu skrzydeł wzbić się w górę i polecieć, cholera wie dokąd. Ale to też nie miało teraz wielkiego znaczenia. Dość, że wędrowiec zatrzymał się i podniósł wzrok, prosto na wymierzony w siebie łuk. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
- Nie strzelaj - odezwał się wreszcie spokojnie. Miał łagodny, aczkolwiek trochę ironiczny, młody głos. - Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, nie zauważyłem nawet, że tu jesteś.
Tinwe zamarła z łukiem dalej wzniesionym w ręce, a strzałą w drugiej.
Tymczasem wędrowiec wspiął się po śliskiej od deszczu trawie i w chwilę później stał już obok niej, przyglądając się jej z mieszaniną zaciekawienia i rozbawienia. Tak jej się przynajmniej zdawało, bo nie mogła dojrzeć jego oczu w tych ciemnościach.
- Dziewczyna - mruknął, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Dziewczyna podróżująca samotnie, i to jeszcze w takim miejscu. Coś takiego...
- Dlaczego chciałaś mnie zabić? - zapytał, kiedy ona dalej milczała.
Cofnęła się i opuściła łuk, nieco zawstydzona.
- Przypomniałam sobie opowieść o Pierścieniu... Wiesz, kiedy upiory napadły Froda i resztę. Przestraszyłam się trochę.
- Prawda - rozejrzał się wkoło, zatrzymując dłużej wzrok na ruinach Amon Sul. - To miejsce ma w sobie coś z tamtych dni. Coś upiornego. Za cholerę nie można tu znaleźć porządnego schronienia... Żadnej skały, żadnej groty... Pozwolisz, że rozłożę się pod tym drzewem?
- Jasne - strach już minął, ten chłopak raczej nie zamierzał zrobić jej nic złego. Przesunęła swój pled i tobołek, robiąc mu miejsce obok. Nadal jednak miała się na baczności.
Nieznajomy wszedł za nią pod rozłożyste gałęzie i rzucił swoje rzeczy na trawę. Rozłożył koc, zdjął kaptur i usiadł, opierając się wygodnie o pień.
Teraz Tinwe mogła zobaczyć jego twarz. Miał długie jasne włosy, elfie rysy i ciemne, szare albo niebieskie, oczy. Był całkiem przystojny, co nie uszło jej uwadze, zwłaszcza, że burzowe niebo zaczęło się trochę przejaśniać. Nie mógł być od niej o wiele starszy.
Westchnęła i położyła się, owijając się ciepło pledem. To on odezwał się pierwszy kilka minut później.
- Skąd podróżujesz? - zapytał cicho, patrząc na nią.
- Zależy co masz na myśli - ona z kolei wpatrywała się w gwiazdę przebłyskującą nieśmiało przez koronę drzewa. - Niedawno opuściłam Bree, a jeszcze wcześniej wędrowałam wzdłuż Gór Mglistych.
- Wędrujesz na zachód? Wiesz, że tam jest Sire, kraj niziołków. Nam nie wolno przejść ich granicy.
- Wiem - burknęła. - Co za idiotyczny zakaz. Co miałabym niby zrobić tym maluchom...
- Ten zakaz - przerwał jej - wydał jeszcze Elessar. Będzie z osiem wieków temu... A królewskiego zakazu nie można odwołać, chyba że w sytuacjach nadzwyczajnych.
- Ale ja nie zmierzam do Shire'u, tylko... - urwała i zamilkła.
Chłopak nie odzywał się, pozwalając jej pomilczeć przez jakiś czas. W końcu podjęła na nowo:
- Nie śmiej się ze mnie. Do Szarej Przystani nad Zatoką Księżycową. Kocham legendy i stare opowieści... Wiem, głupie że mówię o tym komuś obcemu. Ale czasami łatwiej jest się zwierzać tym, którzy nas nie znają... Może dlatego, że widzą nas nie takimi jakimi chcemy być widziani, tylko takimi, jakimi jesteśmy naprawdę*. Chciałabym zobaczyć to miejsce. Chciałabym ożywić historię, odkryć tą tajemnicę nie tylko na kartach książki. Coś mnie tam ciągnie. Coś, czemu nie umiem się oprzeć. Nie śmiejesz się?
- Nie. Bo wiesz... ja też podróżuję w tym kierunku.
Zapadła cisza, przerywana tylko pojedynczymi już kroplami deszczu. Oboje patrzyli na gwiazdę przebłyskującą nieśmiało przez koronę drzewa.
_________
* Carlos Ruiz Zafon, "Cień wiatru". Cytat niedosłowny, bo nie chciało mi się zaglądać do książki.
|
|