Chauve-Souris
Strażniczka Serc
Dołączył: 04 Cze 2005
Posty: 472
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: De La Caverne.
|
|
Kolejna moja drobnostka, ot, opowiadanie pojedynkowe. Z forum MR. Pojedynek wciąż otwarty, jakby kto chciał skomęcić i porównać to[link widoczny dla zalogowanych].
1 września
Popołudnie zapowiadało się deszczowo. Ciemne chmury przysłoniły niebo, cień rozściełał się po ziemi. Powietrze było gęste, parne i wilgotne - zwiastowało burzę. Ciężko było oddychać, więc deszczu oczekiwano jak zbawienia. I wreszcie nadszedł - pierwsze, ciężkie krople spadły z nieba. Potem otworzyły się upusty niebieskie i deszcz lunął z porażającą wściekłością. Wiatr hulał, zabierając ze sobą krople i wypuszczając je pod ostrym kątem. Zagrzmiało - raz, drugi, trzeci. Ciemność rozświetliły błyskawice. Gdzieś w oddali huknął piorun, trafiając najpewniej w słup energetyczny.
Wśród tej burzy zobaczyć można było jakąś niewysoką osobę, przedzierająca się przez błoto, w które w tempie iście niesamowitym zamieniła się ziemia. Był to mężczyzna o rzadkich, jasnych włosach, teraz całkiem zmoczonych. Otulał się ciemnym, połatanym tu i ówdzie płaszczem i brnął ścieżką, nic sobie nie robiąc z szalejącego wokoło żywiołu. Klął tylko cicho, kiedy wpadał w coraz to głębsze kałuże. Las po obu stronach ścieżki nie był zachęcający, wręcz przeciwnie, ale mężczyzna zdawał się tego nie zauważać. Nieco dalej ścieżka rozwidlała się: jedna odnoga prowadziła w lewo, ku światłom jakiejś wioski, druga w prawo, w całkowitą ciemność lasu. Mężczyzna skręcił w prawo. Po kilkuset metrach przedzierania się przez błoto ścieżka zakończyła się wysoką bramą, pokrzywioną i połamaną, ale wciąż zagradzająca wejście. Wisiała na niej tabliczka, głosząca, że "Cmentarz zamknięty". Mężczyzna nie przejął się tym, tylko wyciągnął zza pazuchy różdżkę, stuknął w tabliczkę i wymruczał zaklęcie. Brama rozwarła się powoli, ze skrzypieniem, a kiedy mężczyzna wszedł, zamknęła, robiąc tyle samo hałasu.
- Umarłych pobudzi - mruknął mężczyzna, krzywiąc się okropnie. Ruszył dalej.
Dookoła niego rozciągało się puste pole - najwyraźniej jednak cmentarz to nie był. Przynajmniej nie w takim znaczeniu tego słowa, jakie my znamy. Pośrodku wielkiej polany stała samotna wieża - wysoka, smukła wieża, zbudowana z czerwonej cegły, na szczycie której widniał krzyż. W wieży nie było okien, jedynie tuż pod dachem widniał jeden mały otwór. No i były drzwi - wielkie, dębowe, nieco podniszczone. Ku nim właśnie skierował się przemoczony już do suchej nitki mężczyzna. Przystanął, zastukał lekko różdżką w drewno, a drzwi otwarły się przed nim. Wszedł, pozostawiając wyjście otwarte.
Wnętrze wieży było mroczne i cuchnęło stęchlizną. Dopiero chłodne, burzowe powietrze wdarło się tu i odświeżyło trochę atmosferę. Mężczyzna zaś machnął różdżką i zapalił tym samym trzy pochodnie, przymocowane do ścian. Zrobiło się jaśniej, ale nie mniej strasznie. Płomienie pochodni chwiały się i migotały, wydawało się, że wnętrze wieży jest ciemniejsze niż przed rozpaleniem światła. Wszystkie kąty ziały czernią, sufit tonął w mroku. Mężczyzna mruknął lumos, a na końcu jego różdżki zapłonęło małe światełko. Przyświecając sobie nim, ruszył w głąb więzy. Odnalazł schody - z lekka rozpadające się - i wspiął się po nich na górę. Druga kondygnacja była zgoła różna od pierwszej: ośmiokątne pomieszczenie oświetlone było dziesiątkami świec, umieszczonych we wszystkich możliwych miejscach, z reguły na podłodze. Oprócz nich jedynym "wystrojem" wnętrza był umieszczony przy jednej ze ścian krzyż i ławeczka, okryta czystym jak śnieg, białym obrusem. Stała na niej monstrancja, jej czyste złoto mieniło się w blasku świec. Mężczyzna podszedł do ławeczki, przed którym stał również obity czerwonym materiałem klęcznik - a otoczenie ławeczki było jedynym placem wolnym od świec - i ukląkł. Pochylił głowę nisko, złożył dłonie i milczał przez chwilę. Tylko jego usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie.
- ... I odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... - szeptał bez dźwięku. - ... a światłość wiekuista niechaj im świeci...
Minęło trochę czasu, mężczyzna wstał i skłonił się lekko przed krzyżem, wiszącym nad monstrancją. Potem odwrócił się i ruszył schodami w górę. Trzecia kondygnacja także różniła się od dwóch poprzednich. Tu ściany były pomalowane na biało, lśnił na nich srebrny deseń złożony z delikatnych, malutkich gwiazdeczek. Normalnie przez okno, umieszczone wysoko, tuż pod sufitem, musiało wpadać jasne światło dnia, ale teraz wszędzie było ciemno. Dookoła, na całej powierzchni pomieszczenia, poustawiane były różnej wysokości stoliki, ławeczki, podwyższenia. Okryte były białymi obrusami. Na każdym ze stołków stały szkatułki, z reguły niewielkie, ale było tez kilka całkiem sporych. Każda szkatułka zrobiona była z drewna, pomalowana i bogato zdobiona. Pośrodku wieczka na każdej ze szkatułek obserwowało się delikatne wgłębienie w kształcie koła. A szkatułek było całe mrowie - gdyby komuś przyszło do głowy je policzyć, okazałoby się, że jest ich tam więcej niż trzysta sztuk. Niektóre szkatułki stały nawet na podłodze.
Mężczyzna skierował się pod ścianę przeciwną do tej z oknem. Podszedł do jednego ze stolików - uważając, by nie potracić jakiejś szkatułki - i przez chwilę stał w milczeniu. Potem przemówił.
- Witajcie, przyjaciele - powiedział zdławionym ze wzruszenia głosem. - Wiele lat minęło, od kiedy pożegnaliśmy się po raz ostatni. Nigdy tu u was nie byłem. Przepraszam. Chyba bałem się tego spotkania... Bo wszakże jesteście tu? Nie odpowiecie, wiem. Posłuchajcie zatem.
- Przepraszam was, że nigdy was nie odwiedziłem. Bałem się tego spotkania, bałem się tak, jak byście mogli mi spojrzeć w oczy z wyrzutem... ale przecież wy rozumiecie, prawda? Rozumiecie, że nie mogłem nic zrobić. Nic! On i tak by to ze mnie wydarł... Zabiłby mnie i was, wszystkich by zabił. Nie jestem zdrajcą... nie jestem...
Mężczyzna ukrył twarz w dłoniach.
- Chciałem was ostrzec. Chciałem powiedzieć mu, a potem was ostrzec, najszybciej jak się da. Ale on... nie wiedziałem, że on czyta w umyśle. Skąd miałem wiedzieć? Nie byłem zdrajcą. Nie kontaktowałem się z nim... wcześniej. A on... on wiedział, co chcę zrobić i zamknął mnie w lochu... Uciekłem, ale już było za późno... Och, nie wiecie nawet, jaki to był ból, jak straszne poczucie winy... A potem jeszcze ty, Syriuszu... Wybacz, och, wybacz! Nie miałem pojęcia... nie wiedziałem... że wpakują cię za to do Azkabanu... Myślałem, że potrzymają i wypuszczą... Nie miałem pojęcia...
Mężczyzna zaczął szlochać. Ramiona mu drżały, pociągnął nosem, a z oczu wypływały strumienie łez.
- Och... tak mi przykro... wybaczcie mi... Remusie... ja nie chciałem tego zrobić... on mi kazał... tak się bałem... tak bardzo się go bałem... Och wybacz, to było podłe... zwabiłem cię podstępem i wydałem na jego łaskę... Wybacz mi, wybacz... Ale tak się go bałem...nie macie pojęcia, jak straszny on potrafi być, gdy się zezłości... I to, że się odrodził... to też moja wina... Ale ja tylko sądziłem, że tego chcę, naprawdę to się bałem i brzydziłem... ach, gdybym go wtedy zabił! Nie zginąłbyś ani ty, Remusie, ani Dumbledore, ani młody Potter i jego przyjaciele... wszyscy, wszyscy umarli... nawet Severus. Zostałem sam. On zginął, zginął, a oni zabili go z poświęceniem, na jakie mnie nigdy nie było stać... wybaczcie... wybaczcie...
Mężczyzna przestał szlochać, ale po jego twarzy wciąż toczyły się łzy. Drżącymi dłońmi wyciągnął różdżkę z kieszeni i machnął nią, wypowiadając zaklęcie.
- Przebacz, James. Ignis venia* - wyszeptał. We wgłębieniu wieczka jednej ze szkatułek pojawił się malutki płomyczek. Był jasnoróżowy, ale im większy się stawał, tym intensywniejszego czerwonego koloru nabierał. W końcu wypełnił całe wgłębienie i stał się karminowo-czerwony.
- Przebacz, Lily. Ignis venia.
- Przebacz, Syriuszu. Ignis venia.
- Przebacz, Remusie. Ignis venia.
Za każdym razem, gdy wypowiadał zaklęcie, jedno światełko zaczynało się palić na którejś ze szkatułek, stojących przed nim. Cztery karminowe światełka. Ogień oczyszcza. Ogień wyprasza przebaczenie.
- Wybaczcie, przyjaciele. Przepraszam. Przychodzę do was dzisiaj, w rocznicę naszego pierwszego spotkania. Pamiętacie? Pamiętacie 1 września 1971 roku? Ja pamiętam. I nigdy nie zapomnę.
Mężczyzna postał jeszcze chwilę, potem odwrócił się i odszedł. A szkatułki, wypełnione prochem jego przyjaciół, zostały. I już nikt ich nie odwiedzał.
KONIEC
*Ignis venia - moja własna konstrukcja, po łacinie znaczy "ogień wybaczenia". Przynajmniej taką mam nadzieję (opierałam się na słowniku online).
P,
Nietoperek.
|
|