Sh'eenaz
Najwierniejsza
Dołączył: 04 Cze 2005
Posty: 206
Przeczytał: 0 tematów
|
|
Inspirowane [link widoczny dla zalogowanych] Magdalith.
Za korektę dziękuję Serathe. Dziękuję także Mirrielczykom za wszystkie komentarze. To było bardzo budujące.
O głupim Jasiu
Antybaśń – nie dla dzieci
Wzdłuż starego gościńca, który prowadzi ze wsi w Sokole Góry, biegnie gęsta ściana Lasu, zwanego przez miejscowych Lasem Wisielców. Drzewa ciągną się daleko na wschód. Kiedy, wędrowcze, spojrzysz w stronę miejsca, gdzie budzi się słońce, zobaczysz pas zieleni, biegnący wzdłuż linii horyzontu.
Matki straszą niegrzeczne dzieci Babą Jagą, która para się czarną magią i mieszka w chatce na kurzej stopce; zaś wędrowni bajarze powiadają, że Las wyrósł w ciągu tysiąca i jednej nocy. Jeszcze inni utrzymują, że po zmroku można ujrzeć przemykające pomiędzy drzewami duchy dwóch braci. Podobno żaden śmiertelnik o nieczystym sercu nie powinien zapuszczać się w tę gęstwinę, jeżeli chce doczekać świtu.
Jaś nie bał się Lasu. Szedł przed siebie, a gdziekolwiek spojrzał, widział okazałe i wysokie pnie miłorzębów i brunatno-czarne, chropowate kory olszy. Ptaki świergotały wesoło. Motylek o skrzydłach, które przypominały wymalowane pastelami niebo, usiadł mu na ramieniu. Promienie słońca przedzierały się przez gałęzie i oświetlały ścieżkę. Wiewiórki, przemykające z gałęzi na gałąź, bardziej przypominały ruchome pomarańczowo-brązowe plamy niż zwierzęta. To był naprawdę piękny, letni poranek.
Nie zauważył, kiedy umilkły ptaki i zniknęły zwierzęta. Był zbyt zajęty zbieraniem konwalii. Pomyślał, że wianek z białych kwiatów będzie pięknie wyglądać na czarnych jak heban włosach Małgorzaty.
Czarne jak heban, długie i proste jak drut. Mógł się jej przyglądać godzinami, kiedy tak siedziała przed ogromnym Lustrem z grzebieniem macochy w jednej ręce, podczas gdy drugą - niby od niechcenia - podwijała czerwone falbany spódnicy aż do połowy uda. Całkowicie świadoma, że on patrzy, ukryty za drzwiami, i nawet nie próbuje się od tego powstrzymać. Ani on, ani ona nie potrzebowali pytać Lustra, żeby wiedzieć.
Las uparcie milczał. Nienaturalną, głuchą ciszą, która tłumiła nawet odgłos kroków Jasia i trzask łamiących się pod jego stopami gałązek.
Chłopak rozejrzał się. A oczy miał niebieskie i duże. Twarz okrągłą i rumianą. Ubranie schludne. Wszystko to nadawało mu wyglądu niewinnego dziecka. A przecież miał już szesnaście lat.
Mieli po szesnaście lat i dobrze zdawali sobie sprawę z tego, co robią. Pod nieobecność ojca i pod obecność macochy, która i tak nigdy nie wchodziła do ich pokoju. Ona spojrzeniem zapraszała go, by usiadł obok i dawała tym samym przyzwolenie na więcej. On z początku nieśmiało, a potem coraz pewniej ulegał i rozwiązywał czarną tasiemkę jej gorsetu, zsuwał z bioder spódnicę i ściągał koronkową bieliznę (a skórę miała gładką i delikatną, nie licząc tej blizny w okolicy uda). To były jedne z tych chwil, kiedy czuli, że mogą żyć. Mogą żyć w nieskończoność. Strach przyszedł później. Dużo później. Małgosia mówiła, że to dzięki niemu znaleźli opuszczoną chatkę w Lesie, a w niej wszystko, czego potrzebowali. Jaś uparcie twierdził, że było to Przeznaczenie.
Szybko odszukał to, czego chciał. I chociaż nic nie było takie jak wtedy, to wiedział, że podążą tą samą ścieżką i w tamto miejsce. Czerwone wstążki z warkoczy Małgosi, porozwieszane na gałęziach, wskazywały drogę. Były dokładnie takie, jak we śnie. Czasami wydawało mu się, że gdzieś za plecami słyszy szept siostry:
- Pssst, Jasiu, Jasieńku…
- Pssst, Jasiu, Jasieńku… – mówiła, a on odwracał się w kierunku, z którego dochodził tak dobrze znany mu głos. Wystawiając głowę zza futryny drzwi, mrugała do niego porozumiewawczo i gdy podszedł, łapała go za rękę. A potem biegli razem sobie tylko znaną ścieżką, uciekając przed odpowiedzialnością i ludźmi. Był dla niej Jasiem, Jasieńkiem, kochanym Jasiem, ale braciszkiem tylko wtedy, gdy zostawali sami. W zaciszu czterech ścian chatki, kiedy leżeli obok siebie zmęczeni, oddychając szybko, a ona mocno ściskała palce jego lewej dłoni. Czasami miał wrażenie, że są dwie Małgosie. Jedna szeptała mu do ucha: "Kocham cię, braciszku" - tonem, który powodował to przyjemne uczucie w dole brzucha. Druga zupełnie niespodziewanie zanosiła się głośnym, złym śmiechem, jak Baba Jaga z tej baśni, którą dawno, dawno temu opowiadała im mama. Jaś okropnie bał się tej drugiej Małgosi.
Czuł na twarzy zimny powiew wiatru, ale nic w zasięgu wzroku nie poruszało się. Las zdawał się być martwy w tym bezruchu i ciszy, ale Jaś wiedział, że słucha. Czuł to. Pamiętał.
Nie zdziwił się, kiedy brudną, brązową ziemię przykryła warstwa białego puchu, choć trwał środek lata, a niebo było błękitne. Nie krzyknął, kiedy pierwszy martwy kruk upadł mu pod stopy, znacząc biel śniegu czerwoną krwią. Za to otulił się szczelniej płaszczem. Nie bał się. Wszystko to widział we śnie. Wiedział, że drugiego kruka, z wykolonymi oczami, znajdzie w pobliżu szubienicy. A trzeciego przy niej. Nie na darmo las ten zwał się Lasem Wisielców. Czerwone wstążki z warkoczy Małgosi migały mu przed oczami. Tyle wstążek do dwóch warkoczy – pomyślał, po czym stwierdził, że to przecież oczywiste. Zupełnie oczywiste. Tak jak te martwe ptaki, szubienica, cała ta droga przez las. I szedł dalej i dalej, ignorując powtórny ból zmęczonych stóp.
Leżała tam, gdzie ją zostawił. W czerwonym, mocno zaciśniętym gorsecie. W czerwonej spódnicy za kolana i białych podkolanówkach. W wysokich, czarnych, sznurowanych butach. Zazwyczaj nosiła jeszcze czarny fartuszek, ale tamtej nocy przez nieuwagę zostawiła go w chacie. Wyglądała niemal tak samo jak wtedy. Tylko te usta takie dziwne blade bez tej szminki i posągowa, nienaturalnie piękna twarz wydawały się trochę obce. Brakowało ran po ostrych gałęziach na policzku i błota na rękach oraz sukience, pamiątki po tamtej nocy, kiedy rzuciła się do ucieczki i potknęła o wystający korzeń. Nałożył jej wianek z konwalii na głowę. Pomyślał, że wygląda trochę jak Śnieżka z tymi kruczoczarnymi włosami i bladą cerą.
To była ta część snu, której nie pamiętał. Nagle zapadła bezgwiezdna noc. Błędne ogniki oświetlały konary drzew. Przyjazne miłorzęby i olsze zastąpiły groźne dęby o grubych, powykręcanych pniach i bezlistnych, długich gałęziach, wyciągniętych oskarżycielsko w kierunku Jasia. Patrzyły na niego. Pojawiły się też duchy. Zwiewne postacie utkane z mgły. Gromadziły się wokół chłopca, odcinając go od ciała Małgosi (ciała, które nawet nie zaczęło się rozkładać, a przecież od tamtej nocy minęły trzy dni). Choć w lesie panowała cisza, w głowie Jasia odezwały się głosy:
Morderca… morderca…
Chciał krzyknąć, że nie mógł postąpić inaczej, że Małgosia była ofiarą, której zażądał Las, a on się bał. Tak bardzo się bał. Tak bardzo chciał wrócić do domu. Jednak głos uwiązł mu w gardle. A duchy wciąż i wciąż bezlitośnie powtarzały swoje złowieszcze – morderca, morderca - ochrypłymi, jak gdyby nie nawykłymi do ludzkiej mowy głosami.
Tej nocy mieszkańcy pobliskich wsi długo nie mogli spać, a dzieci budziły się z krzykiem, mówiąc, że miały koszmary. Według pogańskich wierzeń, w czasie przesilenia letniego sama Matka Ziemia wymierza sprawiedliwość.
Jaś obudził się o świcie. Leżał pod dębem. Przetarł oczy i wtedy – ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu – zobaczył, że tuż przed nim znajduje się droga. Wystarczyło kilka kroków, żeby znaleźć się na ścieżce prowadzącej do domu. Jednak długo jeszcze błąkał się po lesie. I za każdym razem, kiedy widział jego kraniec, szlak ginął wśród milczących, posępnych dębów o rozłożystych konarach.
Głupi Jaś nie wiedział, że są lasy, z których nie ma wyjścia.
(Nie wiedział też, że drugie imię Małgosi brzmiało Jaga.)
Koniec
|
|