Feainne
Romanusowa
Dołączył: 03 Cze 2005
Posty: 2759
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: z Verden
|
|
Miasto budziło się do życia. Bijące dzwony obwieszczały wschód słońca. Szczekały już psy, gdzieś piał kogut, na podgrodziu głośno ryczała krowa, słychać było krzyki. Otwierano bramy miejskie. Gościńcem wędrował jakiś orszaczek.
Reynevan westchnął.
Trzeba to szybko załatwić, pomyślał, obserwując jak wieży kościelnej wzbija się chmara ptaków. Szybko załatwić i raz na zawsze zakończyć dawne sprawy. Zamknąć ten rozdział życia...
Odwrócił się.
- Reinmarze - ziewnął Szarlej, który wstał już i właśnie zabierał się za rozpalanie ogniska - zjesz coś? Chyba nigdzie się nam nie śpieszy, a małe śniadanko nie zaszkodzi? A Blażena tu nam takich pyszności napakowała, że żal byłoby pozwolić im się zmarnować... Są nawet jajka z selerem, hehe.
- Nie jestem głodny. - mruknał Reynevan.
- O ile w ogóle istnieje jakiś grób. - mruknął Horn. - Mogli ją do rynsztoka wrzucić... Albo i spalić ciało. Różne rzeczy robi się z samobójcami.
- Miejmy nadzieję, że zachowali odrobinę przyzwoitości. - mruknął Reynevan.
***
Wmieszali się w tłum wieśniaków wchodzących do miasta przez otwartą niedawno bramę Paczkowską.
Kiedy tylko znaleźli się w obrębie murów, podążyli w stronę ziębickiego zamku. Zamku, na którym nie rządził już żaden Piast.
Na myśl o niezbyt przyjemnych, turniejowych wydarzeniach lata roku 1425, Reynevan poczuł, że robi mu się zimno. Ale szybko ochłonął i podążył za resztą kompanii.
Główne wrota zamku były strzeżone. Kilku żołdaków z gizarmami usilnie starało się sprawiać wrażenie groźnych i czujnych. Starania nie na wiele się zdały. Na widok zbliżającej się grupki, dość niezwykłej grupki, ludzi, cała ich odwaga zupełnie się załamała. Zerkali na przybyszów z lekkim niepokojem.
Oj, pomyślał Reynevan, mamy szczęście. Nie wyglądają oni na takich, których ciężko będzie przekupić.
- Dzielni wojacy! - okrzyknął ich Szarlej. - Czy chcielibyście podjąć z nami współpracę?
- W...w..współpracę? - przełknął ślinę najniższy z knechtów.
- Owszem. - wyszczerzył zęby demeryt. - Wy wyświadczycie nam małą przysługę, a raczej podacie informację, a my...
Reynevan sięgnął za połę płaszcza. Zbrojni pobledli, ale, ku ich uldze, okazało się, że w ręku przybysza pojawiła się nie broń, tylko sakiewka. Reynevan wyciągnął mieszek w ich stronę, uśmiechając się zachęcająco.
- To jak? Zechcecie pomóc? - zapytał.
Niski, najwyraźniej przywódca, znów przełknął ślinę. W oczach pojawił się błysk. I oblizał się.
- A więc... Jakiej konkretnie informacji... panowie sobie życzą? - spytał ochrypłym głosem, spoglądając znacząco na sakiewkę.
- A więc... Życzymy sobie wiedzieć... - zaczął Szarlej, przejmując sprawę w swoje ręce, oraz naśladując ton i słowa przedmówcy. - Dość dawno temu... Będzie kilka lat... Pan na owym zamku, Jan, więził w lochach pewną piękną damę.
Knechci za plecami swojego przywódcy zarechotali.
- O, widzę, że panowie w lot zrozumieli, o kogo chodzi. - powiedział Szarlej. - Pani Adela de Stercza. A my potrzebujemy koniecznie wiedzieć, gdzie... owa pani została pochowana?
- A na cóż to? - zdziwił się jeden z nich.
- Nie ważne! - szturchnął go inny. - popatrz, oto i godziwa nasza zapłata będzie...
- Dosyć, panowie - uciszył ich ten największy. - Zaraz, zaraz... Ach, już pamiętam. Tak, tak. Nieprawdaż, druhowie? Pamiętacie? Zakopali ją zaraz koło kościoła św. Jana...
- Świetnie - ucieszył się Reynevan - Dalej sobie poradzimy. Dziękujemy panom. - rzucił sakiewkę najniższemu z typków. Ten zaś, najwidoczniej nie grzesząc zręcznością, nie zdażył chwycić mieszka, który upadł, a monety wysypały się na ziemię. Strażnicy rzucili się na kolana i w pośpiechu poczęli zbierać rozsypane pieniądze.
- Aha, jeszcze jedno - odwrócił się Horn. - Nas tutaj nie było, rozumiecie? Nigdy nie wiedziliście nas na oczy, jasne?
- Ano, czegoż mielibyśmy nie rozumieć! - uniósł głowę i wyszczerzył poczerniałe zęby dryblas z kuszą na plecach - Hehe, myśmy są zwykłe, proste chłopy, nam się nie mieszać do waszych spraw, panie dobry.O niczym żeśmy nie wiedzieli...
- I tak trzymać.
Oddalili się szybkim krokiem, a knechci zaczęli krzyczeć i głośno się sprzeczać.
- Za dużo wziąłeś! Złodziej! Oszust! Chcesz mnie, ku*wa, zdenerwować, stary ćwoku?! Dawaj to! Podzielmy się po równo! To moje!!! Oddawaj, skur*ysynu!
Jako że miasto wszyscy znali bardzo dobrze, nie było problemu z odnalezieniem kościoła św. Jana, którego wieża wzbijała się ponad dachy domów.
Dojście do celu nie zajęło im dużo czasu. W 10 minut byli na miejscu. Tam Reynevan poprosił przyjaciół, żeby zostawili go samego. Jak można się domyślić, Szarlej miał pewne wątpliwości, czy to aby dobry pomysł, ale w końcu wszyscy odeszli kawałek dalej.
Reinmar poszedł szukać grobu Adeli. Krążył wokół kościoła szukając jakiegokolwiek śladu, poszlaki i czegokolwiek innego. Bezskutecznie. W jego głowie zrodziła się myśl, czy aby strażnik, z czystej chciwości, nie wpuścili go w maliny. W tym momencie potknął się o coś... Coś dużego i twardego... Coś jakby... Kamień nagrobny!!! O mało nie krzyknął. Napis na nagrobku głosił bowiem:
ADELA DE STERCZA
Bielawa, zaskoczony, bo kto w ogóle stawia nagrobki samobójcom(?!), rozłożył swoje 'narzędzia' i uklęknął.
- Kişinin katıldığı büyük bir miting yapıldı! - wymruczał zaklęcie, rozsypując dokoła niezbędne zioła i insze ingrediencje. - Yhdysvaltalainen näyttelijä !!!
Powiało, zaszumiało, nad grobem pojawiła się chmura jaskraworóżowego dymu. Zaczęła jarzyć się różnymi kolorami. Już to odcieniami bieli, srebra, już to fioletu i brązu.
Reynevan westchnął z niedowierzaniem, gdy z chmury wyleciało stadko kolorowych ptaszków i motylków.
Obłok rozpłynął się, ukazując kobietę w długiej czarnej szacie.
Adela de Stercza uniosła głowę.
Reynevan głośno przełknął ślinę. Długie, ciemne włosy, rozczochrane i potargane, osłaniały jej twarz. Długą, szczupłą, białą dłonią odsunęła je, ukazując śmiertelnie blade lico. Oczy, niegdyś piękne, błękitne i błyszczące, stały się martwe i prawie czarne. Usta, niegdyś karminowe, teraz blade. Widać było, jak strasznie wychudła. Mimo wszystko, nadal pozostawała piękną kobietą.
Reynevan gapił się na nią, jak osłupiały i nie był w stanie wykrztusić słowa.
- Reinmarze - wyszeptała Adela, wyciągając wychudłe ręce w jego stronę. - Mon magicien... Przybyłeś, tak jak cię wzywałam... Wybacz mi...
- Adelo - Reynevan odsunął się lekko . - Adelo, ja już ci dawno wybaczyłem. Powiedz, dlaczego mnie tu ściągnęłaś, czego sobie życzysz?
- Pragnę... byś... byś... ukoił mój ból...
- Ale jak mogę to zrobić?
Po policzku Francuzki potoczyła się łza.
- Reinmarze... Chcę, aby moje imię nie zostało zapomniane... Nadaj je swojej córce...
- Ale... Ja nie mam córki. - jęknął Reynevan, spoglądając na Adelę ze współczuciem i żalem.
- Że jak?! - Omal nie krzyknął. - Ooonnna jessstt w ciąąży? Chwila. Która jest w ciąży?
Adela spojrzała na niego wymownym wzrokiem.
- Chwila. Tak: ty odpadasz, te dwie Czeszki odpadają, Pani Pospichalova też, jedna Węgierka... A, to było już dawno. Te trzy Polki to być nie może... O matko, córko i teściowo! Eliszka, Jutta czy jej napalona matka? Może ja nie pamiętam jak mnie...
- Widzę, że moja pomoc Ci już niee jst potrzebna. Ale nazwij ją Adelą. Pamiętaj. Pamiętaj, Reinmarze. Pamięęęętaaaj! - Powiedziało widmo, po czym zniknęło zupełnie.
Reynevan nawet nie zauważył, kiedy przyszedł Szarlej. Nadal zajęty był wyliczaniem, czy jeszcze jakiejś przechędożonej nie pominął.
- Reinmarze - pochylił się nad nim Szarlej. - Ty źle wyglądasz...
- Jezu, a tamta ruda Maryśka, co żem się z nią jakiś czas temu widział? Chryste, albo tamta węgierka... Jak jej tam... Viktoria? A może to była Erzsebet? A tamte dwie Polki... I ta śliczna, długonoga Niemka... O Boże - chwycił się za głowę.
- Reinmarze! - upomniał go Szarlej. - Ty znowu o babach?
- Ale to nie mogła być ona! - Reynevan obgryzał paznokcie. - Chyba że... Chyba że Hedwiśka von Kolditz, ta z tymi pięknymi oczami...
Nagle spostrzegł przyjaciela, który stał nad nim i z politowaniem kiwał głową.
- Eee, wybacz. - przełknął ślinę. - Ja... Widzisz... Mam kłopot.
- Ach, kłopot? Znowu?
- No, okazuje się... Że będę miał... - głos ugrzązł mu w gardle. - Córkę. Taak. Tak. Córkę.
- Znowu to samo. - westchnął Szarlej.
- Ale ja nie wiem z kim! Nie wiem, z którą! Może nawet... Może z... eee, kilkoma.
- I czymże się przejmujesz? Jak się córka urodzi, to jej matka sama się do ciebie zgłosi.
- Ale Jutta... Jeżeli Jutta się dowie... To... To... To chyba zabije mnie wałkiem do ciasta! - Reinmar schował twarz w dłoniach.
- Wiesz jaka ona jest... przewrażliwiona i porywcza! Ale za to ją kocham... - rozmarzył się.
- Nie przesadzaj, może nie będzie tak źle! Przypomnij sobie co Rixa zrobiła z Hornem, a właściwie nic jej się nie stało. Trzeba znaleźć dobre strony tej sytuacji! - Mówił demeryt.
- O jakich dobrych stronach ty pieprz*sz! Tu nie ma dobrych stron! Jutta mnie zabije... Boże... To na pewno z tą Węgierką, na pewno... Albo z Hedwiśką... Albo... NIE WIEM!!! Pomocy!
- Dobra. Teraz i tak nic nie wymyślisz. Wracajmy...
Odeszli od grobu Adeli. Reynevan ze spuszczoną głową i Szarlej wyraźnie rozbawiony rozpaczą przyjaciela. Za rogiem zobaczyli Agnes i Horna rzucających sobie ukradkowe spojrzenia w stylu "nie patrzcie tak na nas, tu nic nie zaszło...!".
-Mój Boże!!! Horn, coś ty zrobił?! - krzyknął Bielawa, widząc nieco zmiętą suknię Zielonej Damy i połamane gałązki w pobliskich krzaczkach. - Coś ty zrobił! A tak się zarzekałeś...!
- Hahahahahaahahahah!!! - To Szarlej wybuchnął nieopanowanym śmiechem. - Ahahahaha!!! Horn! Ja wiedziałem! Wiedziałem że tak bęęęęęę... - Niestety nie dokończył, bo Urban rzucił się na niego z impetem. Zrobiło się zamieszanie, Agnes krzyczała, demeryt i Horn bili się (no, właściwie, to tylko tak dla zabawy), a Reynevan... Reynevana nigdzie nie było... Korzystając z chwilowej nieuwagi przyjaciół wrócił na grób Adeli i tam przysiadł na skraju nagrobka, nadal intensywnie myśląc.
- Oj, Adelo, cóż za utrapienie mi przynosisz - zajęczał. - jak ja spojrzę Jutcie w oczy...
- Reinmarze, wynosimy się już stąd! - usłyszał donośny krzyk Szarleja. Podniósł się i odszedł, powłócząc nogami.
Nie zauważył niepokojących pęknięć, które pojawiły się na środku nagrobka.
I zaczęły się powiększać.
***
- To nie ja, to ona chciała mnie znów zgwałcić! - wrzeszczał do reszty rozzłoszczony Horn do Szarleja.
- Nieprawda! To ten zboczeniec i zbereźnik! - piekliła się Agnes.
Reinmar zatkał uszy, by ich nie słyszeć. Może także po to, by (bezskutecznie) próbować zagłuszyć rosnący z każdą chwilą strach. I okropne uczucie beznadziejności, ogarniające go zewsząd.
Miał wielką ochotę coś zniszczyć. Zdewastować. Zmieść z powierzchni Ziemi. Przeklinał samego siebie, że był kiedyś taki głupi i w swym życiu miał tyle panienek, które - dosadnie mówiąc - wychędożył, ot co. Nie wiedział, co zrobić.
- Dalibyście sobie spokój - powiedział głośno do Horna i Agnes. - Wiesz, na twoim miejscu wolałbym Rixę - powiedział ciszej do Urbana.
- Ja też! - warknął Horn trochę za głośno.
-Co ty też, co ty też?! - krzyknęła Zielona Dama. - Czego ja nie wiem?! Zabierzcie go ode mnieeeee!!!
- SPOKÓJ!!!! - Wrzasnął Szarlej. - MOŻECIE W KOŃCU PRZESTAĆ?!?!?! CZŁOWIEKOWI USZY PUCHNĄ OD TEGO WASZEGO JAZGOTUU!!!!
- No już dobrze, dobrze. Nie krzycz tak. - Horn próbował załagodzić sytuację, którą, jakby nie było, sam wywołał. Natomiast Agnes... O... Ona krzyczała nadal.
- Chodźmy stąd. - demeryt zwrócił się do Reynevana - Oni się muszą sami uspokoić. Może jak odejdziemy, coś się zmieni... - Reinmar obojętny na wszystko, poszedł za przyjacielem, nadal pogrążony w rozpaczy.
- Heej, nie martw się tak. Z gorszych tarapatów cię wyciągałem, na to też coś poradzimy! W końcu to tylko jakiś dzieciak, który... - Ale Reinmar już do nie słuchał. Szarlej, co prawda, kontynuował swój monolog, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że jest kompletnie ignorowany. A Bielawa myślami był daleko, daleko... Obydwaj nie zauważyli nawet, kiedy dołączył do nich Horn i biegnąca za nim Agnes. Już w pełnym składzie doszli do granic miasta. I stanęli jak wryci. Bo Agnes jęknęła, zrobiła cierpiętniczą minę, a potem zemdlała. Reynevan odruchowo uklęknął, aby zająć się omdlałą. Nie zdążył nawet przyłożyć dłoni do jej czoła. Ujrzał tylko przed sobą otwarte oczy barwy bezchmurnego nieba.
- Mon amour! - oplotła mu szyję ramionami i pociągnęła na siebie.
Reynevan odpychał ją, bronił się, jak tylko mógł, ale nie na wiele by się ta obrona zdała, gdyby nie przyjaciele. Horn ukrył się za Samsonem i zza jego ramienia, zerkał na rozgrywające się wydarzenia.
Szarlej chwycił Reynevana za ramiona i mocno szarpnął. A Agnes usilnie starała się dotrzeć do ust Reinmara.
- Och, najdroższy, czemuż mnie nie chcesz?
Z pomocą musiał przyjść Samson. Jego interwencja i siła ramion ostatecznie rozwiązała sprawę.
Reynevan, roztrzęsiony i nieco pobladły, poszedł za przykładem Horna i ukrył się za Samsonem.
A tymczasem, wokoło zebrał się tłum gapiów, którzy z wielkim zainteresowaniem przyglądali się incydentowi.Szarlej, wyraźnie podenerwowany, zaczął rozpędzać motłoch.
-I co się gapicie, suki*syny?! Spiepr*ać mi stąd! Nic ciekawego się nie dzieje! Do domów, już!
Dla lepszego efektu rzucił na chybił-trafił kamieniem. Ktoś dostał w głowę. Ktoś inny (tym samym kamieniem) w stopę. Zrobiło się nieprzyjemnie. Ludzie rzucili się na niego, oraz, siłą rzeczy, na całą resztę. I stała się rzecz niespodziewana. Kiedy któryś z atakujących mieszczan zamierzył się na Reynevana, Agnes wstała z ziemi, obróciła, wykonała masę skomplikowanych ruchów i kopnęła chłopa prosto między nogi.
-Odczep się od mojego chłopca!!! Jak śmiesz robić mu cokolwiek? - Krzyczała Zielona Dama, z rozczochranymi włosami i w podartej sukni. Ten widok wywołał salwy śmiechu nawet u mało rozgarniętego ludu. Rozbawienie było tak wielkie, że tłum rozszedł się na wszystkie strony, dyskutując z ożywieniem. Reinmar natomiast miał problem...
-Och, mon amour, boski chłopcze... Och, ooooochh, ooooooooooch!!! -Wbrew pozorom, Zielona Dama wcale nie zaciągnęła Reynevana w krzaczki. Nagle upadła i zaczęła się zwijać w konwulsjach, przeciągle jęcząc. Dodajmy, jęcząc aż nadto znajomo.
-Adela - pomyślał Bielawa - na pewno Adela. - Nie pomylił się. Wyglądało to na zwyczajne opętanie.
-Ale dlaczego Adela miałaby opętać Agnes? O co chodzi? - zastanawiał się.
Gdy Reynevan pochłonięty był roztrząsaniem motywów, hm, 'zbrodni', reszta kompanii gapiła się na całe zajście w osłupieniu.
Zielona Dama zaczęła jęczeć, bynajmniej nie z rozkoszy. Zwijała się z bólu. Reinmar już wiedział, co się stało. Z najgłębszych zakamarków pamięci wydobył odpowiednie zaklęcia, a ze swojej bezcennej szkatułki amulet. Już miał zacząć czary, kiedy Agnes zastygła w bezruchu.
Przejmująca cisza ogarnęła ich zewsząd.
Pani de Apolda nie dała się opętać. Nie docenił jej. Była silna. Adela się poddała.
Towarzysze Reynevana nagle drgnęli, jakby wybudzili się ze snu. Przecierając oczy, Szarlej i Horn rozejrzeli się, nie wiedząc, co się dzieje...
Wtedy Reinmar też to zobaczył. Miasto zniknęło. Niebo zrobiło się różowe. Uderzył w nich porywisty wiatr.
Ktoś czarował. Ktoś chciał się ich pozbyć. Wkrótce ujrzeli, kto był sprawcą.
Pospolita, szara i nijaka twarz. Chuda, przygarbiona sylwetka. Cherlawy człowieczek wyglądał takiego, co nie potrafił odróżnić ziarna groch od jabłka. Ale pozory potrafiły mylić.
Łukasz Bożyczko, agent polskiego wywiadu, uśmiechnął się paskudnie.
Reynevan zmrużył oczy.
- Proszę, proszę. Kogoż my tu mamy - uśmiechnął się Bożyczko. - Cóż za malownicza kompania!
- Czego tym razem chcesz, Bożyczko? - warknął Reynevan. - Kogo tym razem uprowadzisz? Może mnie?
Agent zaśmiał się głośno.
- Niczego nie rozumiesz, dlaczego to robię, prawda?
- Nie, nie rozumiem!
- To się zaraz dowiesz, Bielau - wysyczał Bożyczko.
Reynevan prychnął.
- A czegóż ty jeszcze możesz chcieć? Nie mam ci nic do zaoferowania.
- Pragnę czegoś... od twojej ukochanej - rzekł czarownik.
- Od Jutty łapy precz! - rozsierdził się Reynevan.
- Ależ to nie o nią chodzi - zarechotał Łukasz Bożyczko nienaturalnym głosem. - ale o pewną jej... znajomą.
- Znajomą? - zdziwił się Reinmar.
- Ależ tak... Potrzebuję wiedzieć, gdzie owa przebywa. Wiesz, wiesz o kogo chodzi... o niejaką Weronikę... masz się dowiedzieć, ile możesz.
- A jeśli odmówię...?
- A jeśli odmówisz, to... - Wymowne milczenie.
- Bożyczko? - wybuchł Reynevan. - Czyżbyś się zakochał? - zarechotał, a towarzysze mu zawtórowali.
- Nie pchaj nosa, gdzie nie trzeba, Bielawa. - zezłościł się Bożyczko - Masz zrobić, co każę. Rozumiesz? Czy mam użyć, ekhm, innych sposobów?
Reynevan zrobił wielkie oczy i udawał przerażonego.
- "Innych sposobów" mówisz? A jakichże to? Ekskomuniką mi zagrozisz? Nieee... Nie możesz, bo ja już jestem wyklęty... Juttę skrzywdzisz? Też nie możesz, bo jest bezpieczna i nawet ty nie wiesz, gdzie przebywa. Rzucisz się na mnie tu i teraz? Toż to z kompanią jestem, zatem sam będziesz miał problem. Jakieś inne propozycje? - Bielau drwił w najlepsze, a Bożyczko gotował się ze złości. Z bezsilnej złości, warto dodać. Rzeczywiście, miał dość ograniczone pole do popisu. Chociaż...
- Ty nie bądź taki pewny siebie, Bielawa! Co prawda nie wiem, gdzie jest twoja Jutta, ale, mimo wszystko, ona może się dowiedzieć, o, hmmm, jakby to ładnie ująć, twoim potomku. Żeńskim w dodatku. - Trafił w sedno. W najczulszy punkt. Widział to.
- Że cooooooooo?! Skąd wiesz takie rzeczy?! Ty... Ty... Byłeś na cmentarzu, śledzisz mnie...! Ty... Ty... Ty... - Reinmar jąkał się coraz bardziej. - Ty... Nie. Nie mogłeś tam być. Czytasz mi w myślach! Nie. To też nie... Noż psia mać! Ku*wa, Bożyczko, ja cię zatłukę!!!
I wtedy ktoś włączył się do dyskusji (no, nazwijmy to umownie dyskusją)... Rzucił się na Łukasza i krzyczał. A właściwie, krzyczała. Agnes rzuciła się na Bożyczkę. Przez moment zakotłowało się. Nikomu jakoś się nie spieszyło, żeby pomóc zaskoczonemu agentowi.
- A masz, sukin*ynu! A masz! – Zielona Dama poprawiła mocnym kopniakiem swoje dzieło, po czym przeczesała swe jasne włosy. A właściwie, burzę blond włosów. Przez chwilę panowała cisza.
- Agnes... Dlaczego? – Zapytał Reynevan. Zielona Dama spuściła wzrok. Dopiero po chwili obdarzyła go błękitnym spojrzeniem, które wiele mówiło.
- Nie... To nie może być prawda. Przecież między nami nic nie było...
- Było – przerwała Matka Jutty. – Wtedy, w krzaczkach...
- Których? Tych... tych... A nie. Pogubiłem się.
- Nieważne gdzie, Reinmarze. Będziemy mieli córkę.
|
|